Maciej Pinkwart
Inflacja
25 listopada 2021
Zupełnie niesłusznie obarcza się rząd PiS winą za postępującą inflację – na
szczęście, działania partii rządzącej są na tyle niezborne, że podejrzewanie jej
o sprawczość nawet w dziedzinie inflacji jest niewłaściwe. Wzrost cen ma źródło
przede wszystkim w czynnikach zewnętrznych, takich jak rosnąca cena benzyny, co
oddziałuje na koszty transportu oraz wzrost cen energii elektrycznej, co z kolei
wynika z rosnących kosztów eksploatacji polskiego, pożal się Boże, czarnego
złota. Naturalnie, zawsze można by było spróbować ograniczyć koszty tych
czynników, ale – jak z niespotykaną szczerością powiedział Jarosław Kaczyński –
zmniejszenie akcyzy i innych podatków od paliw i energii zmniejszyłoby dochody
państwa, które przecież musi mieć pieniądze na zwiększenie pensji nauczycieli,
medyków, administracyjnych pracowników sądów, prokuratur i policji… ups,
chciałem powiedzieć: tysięcy pracowników Urzędu Rady Ministrów, setek
wiceministrów w rozmaitych resortach i podległego im personelu, kancelarii
Prezydenta, służb specjalnych, kierownictwa spółek skarbu państwa, Centralnego
Biura Antykorupcyjnego i Instytutu Pamięci Narodowej, na przekopywanie Mierzei
Wiślanej, Centralny Port Komunikacyjny, falangi tzw. prawdziwych patriotów, na
żołd dla wiernych i wdzięcznych rządowi żołnierzy i policjantów oraz na pensje
Antoniego Macierewicza i Podkomisji ds. Ponownego Zbadania Wypadku Lotniczego
pod Smoleńskiem, nie mówiąc już o dotacjach dla partii politycznych, pensjach
posłów i senatorów oraz o setkach innych pozycji w bilansie państwowym, który
przeważnie jest niedostępny dla zwykłego człowieka. Oczywiście, w normalnym
kraju dochody i wydatki państwa są sprawdzane przez parlament, niezależną
prokuraturę, wolne sądy i rozmaite instytucje kontrolne. We współczesnej Polsce
jedyne kontrole, które są poniekąd niezależne od obecnych władz przeprowadza
Najwyższa Izba Kontroli, a i to dlatego, że jej prezes i prezes PiS są od
pewnego czasu na stopie wojennej. Raporty NIK, podobnie jak orzeczenia
niezależnych sądów, polskich i europejskich, są przez władze wrzucane do kosza
lub nabijane na gwóźdź i dokładnie nikogo to nie obchodzi. Prezes Banaś zarządza
sobie następną kontrolę, nieliczni dziennikarze realizują wstrząsające
reportaże, ludziom podnosi się ciśnienie, ale jedzą czosnek i głęboko oddychają,
bo wiedzą, że służba zdrowia jest w stanie śmierci klinicznej, albo choruje na
kowid. Taka sytuacja byłaby niemożliwa w normalnym państwie, w którym rządzą
faceci i baby z jajami, a nie kukły z gabinetu Madame Tussaud, a akty prawne są
warte więcej niż papier, na którym je wydrukowano. Ale PiS kwitnie, słupki
poparcia wahają się, ale na pewno znowu mu wzrosną, bo ludzie chcą się bać, chcą
mieć na co psioczyć i chcą być chronieni przez dwadzieścia tysięcy żołnierzy,
strażników granicznych i policjantów, którzy zwycięsko walczą co noc z paroma
setkami trampkarzy w białoruskiej lidze okręgowej.
Wina rządu w walce z inflacją polega na tym, że rząd z inflacją nie walczy. Ale
nie walczy też z pandemią, tylko uprzejmie ją zaprasza do co i raz zwiększanej
liczby łóżek kowidowych w szpitalach, z których wyrzucani są ci, co nie mieli
szczęścia (lub nieszczęścia, zależnie od kontaktu z respiratorem lub jego
brakiem) zachorować na kowid. A przymusu szczepień, lub choćby tylko preferencji
dla osób zaszczepionych – czy nawet wiedzy o tym kto z pracowników, uczniów czy
klientów jest zaszczepiony czy nie - władza nie wprowadzi, bo troglodyci
antykowidowi i antyszczepionkowi są gotowi podnieść rękę na rząd, no a ten nie
ma nawet jak się bronić, bo broni się przed inwazją antydruciarzy przepychanych
z Białorusi.
Najgorszą inflacją, z jaką mamy do czynienia, jest inflacja patriotyzmu.
Przyznam się, że to uważam za najgorszy skutek tej przeszło sześcioletniej
choroby, jaka doświadcza nasz państwowy organizm. Dziś, gdy widzę na prywatnym
balkonie biało-czerwoną flagę, zapamiętuję gdzie to jest, żeby to miejsce omijać
szerokim łukiem. Gdy widzę młodych ludzi idących z polską flagą po ulicy,
przechodzę na drugą stronę. Gdy słyszę wymawiane co chwilę słowo „patriotyzm”
rzygać mi się chce. Kto dziś jest patriotą? Ten, kto słowo „Polska” odmienia
przez możliwie jak najwięcej przypadków, kto zamiast mówić „krajowy” mówi
„narodowy”, zamiast społeczeństwo mówi „Polki i Polacy”, kto zamiast uczciwie
pracować, płacić podatki, kształcić siebie i swoje dzieci, czytać książki i za
granicą nie obnosić „narodowego” buractwa, tylko świetną przecież i wartą
propagowania polską kulturę i inteligencję - w jednej ręce trzyma flagę, w
drugiej petardę czy racę, a gdyby miał trzecią, to by w niej trzymał maczetę
albo kij bejsbolowy, bo dla niego patriotyzm to jest zadyma i chóralny wrzask
śmierć wrogom Ojczyzny. Kto jest wrogiem Ojczyzny? To zadecydują władze
PiS-u, czy Konfederacji, a może kolesie z falangi albo żyleta na
stadionie Legii. To nie jest żaden patriotyzm, to jest wstyd i żenua, coś, co w
ustach osób naprawdę nam nieprzychylnych zyskało miano polactwa.
Dlaczego największy twórca literatury sensacyjnej, Stephen King opisuje, czym
się różni polska drabina od każdej innej? Tym, że polska drabina na ostatnim
szczeblu ma napis STOP. Czy King jest wrogiem naszej ojczyzny i należy mu się
śmierć z rąk kolegów pana Bąkiewicza? Nie, nie jest. On po prostu spotykał
takich Polaków, Irlandczyków, Włochów i innych, którzy obnoszą się ze swoim
„patriotyzmem inaczej”.
Ostatnie tygodnie przyniosły całkowitą rujnację wizerunku Polski i dokonało się
to nie przez wrogie knowania amerykańskich literatów, Żydów, Niemców, Belgów,
Czechów, Białorusinów i Rosjan. Zawdzięczamy to polskim władzom – a i wielu
działaczom antyrządowym też – którzy jako szczególne bohaterstwo, dzielny
patriotyzm i poświęcenie uznają walkę umundurowanych i uzbrojonych po zęby
Polaków z paroma tysiącami rozproszonych migrantów, być może ogłupiałych przez
Łukaszenkę, zastraszonych i obrabowanych, ale także zdesperowanych, którzy
szukając lepszego i bezpieczniejszego życia, a koniec końców uciekając od –
powiedzmy - okrutnych siepaczy krwawego reżimu natrafiają na chrześcijańskie,
demokratyczne i europejskie przyjęcie w kraju, którego wyruszając w tę tragiczną
dla nich wędrówkę ludów prawdopodobnie w ogóle na mapach nie zauważyli sądząc,
że ta zapraszająca ich (za spore pieniądze, ich pieniądze) Białoruś graniczy z
tym Eldorado, jakim miałyby być dla nich Niemcy. Zgoda, są nierozsądni, może
nawet głupi, może koniec końców agresywni. Jeśli prezes Kaczyński nie wyda
rozkazu, żeby ich w końcu wszystkich zastrzelić – to trzeba ich zatrzymać i jak
najszybciej się pozbyć z tamtego miejsca – albo odsyłając do domów (czego nie
chcą), albo dając bezpieczne, tymczasowe (bo i tak większość z Polski ucieknie)
schronienie w Polsce (za ułamek procenta tego, co wydamy na mur graniczny), albo
transferując do innych krajów. Wszystko jedno, tylko nie możemy tej operacji
granicznej (której skala stanowi ułamek procenta tego z czym mieli w 2015 r. do
czynienie na przykład Grecy, Włosi czy Hiszpanie i co w tamtym czasie mieliśmy
głęboko w odwłoku) traktować jako walkę o obronę Ojczyzny. Naprawdę, to jest
obraza dla honoru polskiego żołnierza i szarganie narodowych uczuć, żeby coś, co
najprawdopodobniej ma skalę mniejszą niż zamieszki na stadionie podczas meczu
ekstraklasy przedstawiać jako wydarzenie ważniejsze od bitwy pod Grunwaldem,
bitwy pod Radzyminem czy powstania warszawskiego. Walka ze zrozpaczonymi ludźmi,
którzy teraz uciekają nie tylko przed represjami, głodem i wojną we własnych
krajach, ale nawet przed żołnierzami Łukaszenki, w naszych mediach i przez
PiS-owskich, pożal się Boże, Clausewitzów przedstawiana jest jako wojna Polski z
Rosją, czyli w domyśle – Józefa Napoleona Kaczyńskiego z Józefem Wisarionowiczem
Putinem. Tym samym, który w sojuszu z Tuskiem wysadził w powietrze tupolewa z
prezydentem tysiąclecia. I dlatego nie ma prawa na granicy być dziennikarzy i
niezależnych obserwatorów, żeby opinia publiczna nie dowiedziała się z kim i w
jaki sposób walczy gromowładny prezes, marsowy minister wojny i sterowany
joystickiem Super Mario.
A co do inflacji, której doświadczamy codziennie w marketach i sklepach
osiedlowych – to spora część podwyżek cen jest po prostu okazjonalna. Jest
okazja, to trzeba zarobić, bo musimy mieć
pieniądze na te podwyżki, które są w innych marketach i sklepach. I gra gitara.