Maciej Pinkwart
Goryczki
2 września 2021
Najsmutniejszym obrazem, jaki przyszło mi co roku oglądać z początkiem września
w górach był widok wysmukłych goryczek trojeściowych, których niebieskie kwiaty
przykrywał pierwszy śnieg, a łodygi łamały się przez wspólne działanie
grawitacji i wiatru. Przechadzka Drogą pod Reglami, gdzie tych kwiatów było
najwięcej, przypominała spacer po średniowiecznym pobojowisku. Było to
przygnębiające, nie tylko z powodów przyrodniczych czy estetycznych – zaczynała
się szkoła, nadchodziła jesień, kończyły się wakacje – a z nimi beztroski sezon
goryczek.
Sezon ten dla mnie otwierał zwykle spacer na Halę Gąsienicową, gdzieś tak w
połowie czerwca. Na przełęczy Między Kopami gdzieniegdzie leżał jeszcze śnieg,
ale słońce stało wysoko i grzało mocno, więc witały mnie pierwsze kępki
najmilszych kwiatów tatrzańskich: goryczek wiosennych, których
lazurowo-szafirowe płatki wywoływały uśmiech, radość i plany na najbliższe
tatrzańskie miesiące. Tych pięć niebieskich ząbków czekało co dzień na słońce –
gdy go nie było, albo przychodziły nierzadkie w końcu w tym czasie zachmurzone i
chłodniejsze dni – kwiaty zwijały się w ciasne rurki i czekały na lepszy czas.
Obok, także wśród skał wapiennych, pyszniły się ich arystokratyczne kuzynki,
które jednak lubiłem znacznie mniej – goryczki krótkołodygowe, nazywane też
goryczkami Kluzjusa. Małe, parocentymetrowe łodyżki zwieńczały wielkie, nieraz
5-7-centymetrowe kieliszki kwiatów o ciemnoniebieskim, granatowym czy wręcz
fioletowym kolorze. Siadywało się tam między nimi ostrożnie, wpatrując się w
najpiękniejszą panoramę tatrzańskich szczytów, robiąc plany na rozpoczynający
się sezon: tam nie byłem, to trzeba pójść, tam byłem, no to też trzeba pójść,
żeby zobaczyć, czy się coś zmieniło… Ten, ta, ci – przyjadą, więc trzeba im
zorganizować wypad tu i tam… Krysia, Teresa, Ula, Iza, Aja, Ewa, Andrzej, Jurek,
Krzysiek, Zbyszek, Wojtek… Dni górskie mijały tak szybko, że nigdy tych planów
nie udało się w pełni zrealizować, ale trzeba było je mieć. Kolejne etapy lata
wyznaczały kolejne spotkania z kolejnymi goryczkami.
Gdy lato rozpędziło się aż do lipca, wybierając bardziej stabilne pogodowo dni
szło się wyżej, gdzie miło było szukać pewnych chwytów w chropawym granicie,
albo tam, gdzie granitowe kołdry leżały na wapieniach – ot, jak na Czerwone
Wierchy, które zawsze były najpiękniejszym tatrzańskim ogrodem botanicznym. Na
szczytach zachwycały wielkie jak pięść żółte pełniki, a niżej, koło ścieżki
turystycznej sporymi kępkami rosły goryczki kropkowane, z żółtymi,
sześciopłatkowymi kielichami, nakrapianymi czarnymi piegami. To z ich grubych
kłączy sporządzano lekarstwa na chory żołądek. W tej samej okolicy, bodaj na
szczycie Krzesanicy, raz tylko wypatrzyłem niepozorną białofioletową goryczkę
lodnikową, która ma się tym lepiej, im w okolicy jest zimniej i bardziej
wilgotno. Płatki tylko cztery, niewielkie, łatwo przegapić. Inną niepozorną i
rzadko zauważaną rośliną jest goryczka wczesna, wbrew nazwie kwitnąca dopiero w
sierpniu, zwykle na łąkach wśród traw, jej drobne różowawe kwiatki giną wśród
rozmaitych podobnych roślin i w zasadzie tylko fachowcy wiedzą, jak dokładnie
wygląda. Nie spotkałem jej nigdy – a przynajmniej nic o tym nie wiem.
Gdzieś tak w sierpniu, w gorących dniach kończącego się lata raz na jakiś czas
podejmowałem kolejną próbę odszukania na Gubałówce ponad Nowym Bystrem ukrytego
wśród lasów niewielkiego Stawku na Gronikach, mniej oficjalnie nazywanego Wół
pił i nie dopił. Akwenik ten sprawiał takie wrażenie, że co roku był gdzie
indziej, więc czasem go znajdowałem a czasem nie. Latały nad nim ogromne ważki,
było sielankowo i niemal słychać było, jak trzciny coraz gęściej zarastają
bagniste brzegi. W pobliżu była łąka i pasły się na niej krowy, między którymi
trzeba było przejść, by wrócić na stronę Butorowego Wierchu. I w tej bukolicznej
scenie zauważyłem, jak jedna z nich zabiera się do wrąbania kępki, w której
widać było niebiesko-fioletowe kwiatki. Z duszą na ramieniu pogoniłem krowę,
której z pyska wypadła goryczka orzęsiona: wyższa i ciemniejsza w tonacji od
wiosennej, z czterema płatkami zakończonymi niewielkimi włoskami, właśnie owymi
rzęsami, od których pochodzi ich nazwa. Zastanawiałem się, dlaczego krowa je
goryczki – przecież powinny być niesmaczne, właśnie gorzkie. Ale nie – kwiaty są
słodkie, pełne nektaru, gorzki jest korzeń. No, to tak jak w życiu: pozornie
ktoś jest miły, słodki, a gdy poznasz go lepiej – już jest inaczej. Inna rzecz,
że w rozmaitych chorobach pomaga wyciąg z gorzkiego korzenia goryczek, a nie ze
słodkiego kwiatu.
A potem nadchodzą chłodniejsze dni i można tylko zabierać się do pożegnań z
goryczką trojeściową. Przez lata pocieszała mnie piosenka, którą kiedyś sobie
napisałem, dedykując moim wielkim nauczycielom – Zofii i Witoldowi Paryskim. Ona
była wybitną botaniczką, on – specjalistą od nazw tatrzańskich.
Gdy
słodyczą niebiesko już zapachną goryczki
i
potoki się zbudzą do wiosennych przedbiegów –
ziewnie halny szeroko spoza Orlej Turniczki
i
rozkopią się góry ze śniegu.
Rosa
znowu wysrebrzy płaty trawy na Hali,
żółta
pleśń mchów pokryje czarne skały Pośredniej,
słońce
wcześniej swą lampę nad Koszystą zapali –
pakuj
plecak, już wiosna i to jedno jest pewne:
Znów
pójdziemy wysoko,
odetchniemy swobodniej,
w dole
znikną złe twarze
i ta
szara codzienność,
popatrzymy szeroko,
spróbujemy odmłodnieć,
będzie
czas głupich marzeń,
chodź
ze mną...
Przez
czuprynki kosówek brnąć będziemy z mozołem,
znów w
dolinie Pańszczycy gwizdnie świstak ciekawy,
zasłuchamy się w ciszę gdzieś za Turnią pod Kołem
i
leniwie zagwarzą nam Stawy.
Odszukamy przyjazny dotyk ciepłych kamieni,
nasłuchamy się orłów, napatrzymy motyli,
aż po
kilku miesiącach pierwszy śnieg nas odmieni,
tylko
marzyć będziemy o nadejściu tej chwili –
Gdy
pójdziemy wysoko...
Czy już tej jesieni nie pójdziemy za wysoko, skąd może już nie będzie widać
drobnych goryczkowych kwiatów? Ale póki możemy, wierzymy w to, że zima przeminie
i goryczki znów się odrodzą, by cieszyć się wiosną, latem, słońcem i życiem. A
my?