Maciej Pinkwart

Długodystansowanie się

 

7 października 2021

Tutaj wersja video na YT

 

Z każdą minutą lotu oddalałem się o 12 kilometrów od Polski i jej spraw, od partii politycznych i od ich przywódców, którzy z tej rosnącej odległości zatracali indywidualne cechy osobowościowe i stawali się nie tyle postaciami w muzeum figur woskowych, ile bryłami wosku, z których ktoś kiedyś może ulepi coś jeśli nie dobrego, to przynajmniej zabawnego. Zaczynałem nawet zapominać ich twarze, a może raczej to, co mieli powyżej szyi: Tusk i Kaczyński, Kosiniak i Hołownia, Czarzasty i Braun…

No właśnie, Braun. Dlaczego to do niego ma się pretensje, że na sali sejmowej obiecywał ministrowi zdrowia los szubieniczny? Poseł Braun od miesięcy demonstruje lekceważenie przepisów, które nakazują noszenie w miejscach publicznych maseczek. Owszem, upominają go czasem marszałkowie Sejmu, ale kończy się na bezskutecznym zwracaniu uwagi, a poseł nadal bez maseczki tkwi na mównicy. Gdyby straż marszałkowska wyrzucała go z sali przemocą za każdym razem, gdy znajdzie się na niej bez maseczki, nie miałby okazji grozić ministrowi wieszaniem. Do niedawna pokazywano jak rozmaitych wichrzycieli i posiadaczy tekturek z antyrządowymi napisami policja karze mandatami, a Sanepid dokłada im po 10 patoli grzywny. Jakoś nie słyszałem, żeby Brauna ktokolwiek finansowo ukarał. No to co, że ma immunitet? Chyba przed narażaniem zdrowia  i życia współobywateli immunitet nie chroni? Ale Brauna i innych jego kuriozalnych towarzyszy z Konfederacji chroni status potencjalnego koalicjanta PiS-u. A koalicjant – głupi bardziej czy mniej, błazen czy pozorant intelektualisty znaczy dla władz może nawet więcej niż członek partii, już o zwykłych ludziach nie mówiąc.

Parę tysięcy kilometrów dystansu pozwala na chwilowe wyzucie się z poczucia absurdu tej wirówki nonsensu, w której każde głupstwo, świństwo czy przestępstwo daje się ukryć za parawanem katopatriotycznej tromtadracji. Zresztą ukrywać niczego wcale nie potrzeba, bo im jest głupiej, bardziej po świńsku czy wręcz po bandycku – tym z większym entuzjazmem ponad 10 milionów tzw. Polek i Polaków będzie szczytować na wieść o tym, jak silny jest wódz i jak bezwzględnie walczą z wrogami jego pretorianie. OK, nic mnie to teraz nie obchodzi. Jestem w kraju, który nie musiał nigdy walczyć o dostęp do morza, bo to morze wciąż walczy o dostęp do tego kraju. Jestem w kraju, któremu nie zagraża bezwzględny sojusz państwa z kościołem katolickim, bo katolicy stanowią tu zaledwie 1,6 % (a taki islam np. 23 %). Tu sojusz z państwem ma kościół prawosławny… Co więcej, miał kluczowe znaczenie dla historii kraju, bowiem dzięki staraniom jednego z miejscowych biskupów, kraj ten uzyskał niepodległość, a biskup został pierwszym prezydentem. Wcześniej, przez jakieś siedem tysięcy lat kraj ten nigdy nie był niepodległy. Ten biskup-prezydent nazywał się Makarios. A kraj to Cypr. Od 2004 r. razem należymy do Unii Europejskiej. Mamy identyczny dochód narodowy na głowę mieszkańca – 15,6 tys. euro. Śmieszy mnie trochę to, że podobnie jak w Polsce – głównym partnerem handlowym Cypru są Niemcy. Ale na drugim miejscu są Rosjanie… Jeszcze śmieszniejsze jest to, że Cypr uważa się za potęgę turystyczną: przed pandemią przyjeżdżało tu co roku nieco ponad trzy miliony turystów rocznie. U nas, do samego tylko Zakopanego przyjeżdżało rocznie prawie pięć milionów…

Z wojskowego punktu widzenia w zasadzie jesteśmy wrogami: północna część Cypru została zaanektowana w 1974 roku przez Turcję, dziesięć lat później ogłosiła się niepodległą Turecką Republiką Północnego Cypru. Uznaje ją tylko Turcja, której wojska nadal okupują ten teren. A z Turcją jesteśmy sojusznikami w NATO, do którego greckojęzyczny Cypr nie należy. Z kolei Turcja nie należy do Unii Europejskiej. Przez stołeczną Nikozję i na północ od niej przebiega linia demarkacyjna, którą można przekraczać w wyznaczonych miejscach, pod lufami karabinów wojsk ONZ, pilnującymi spokoju w strefie zdemilitaryzowanej. A ja jestem na południu.

Z perspektywy tych przeszło dwóch tysięcy kilometrów Polska jawi się krajem szczęśliwym, unitarnym, spokojnym i demokratycznym, w którym mieszkańcy nie różnią się narodowością ani religią, a różnice w poglądach nie powodują ani rewolucji, ani nawet większych rozruchów. Zarzuca się obecnym władzom autokratyzm, ale w sumie mamy jakieś partie polityczne, wódz partii rządzącej niekiedy tylko ma choleryczny charakter, lubi obrażać ludzi, których uważa za przeciwników, ale obrzuca ich nie tzw. mięsem, tylko obelgami wziętymi ze słownika wyrazów obcych, najczęściej zresztą całkiem przestarzałych. Co prawda dawno temu Stefan Wiechecki – Wiech w swoich opowiastkach z warszawskiego półświatka operował takimi uroczymi eufemizmami (o żesz ty bramaputro w kaczy kuper kopana…), ale gdzież mu tam do tych wszystkich elementów animalnych, ojkofobów, prezapaterystów, uprawiających dyfamację czy permisywizm społecznyMordy zdradzieckie celowo pomijam, jako bliższe Wiecha niż słownika wyrazów obcych. Czy ktoś z Państwa wziął do siebie to, że jest dyfamerem ojkofobicznym? Bo ja nie… Ale pewno gdzieś tam pod Hrubieszowem takie słowa muszą robić wrażenie: nie wiem co to znaczy, ale wiem, że im dołożył, że ho ho. A więc raczej śmieszne niż straszne.

Opresyjność obecnej władzy jest, by tak rzec, doraźna: można przyłożyć mandat za nie zachowywanie dystansu społecznego w czasie pandemii przez samotną panią z rowerem, można wsadzić do suki i postawić przed sądem babcię Kasię pod zarzutem pobicia plutonu policjantów, co rozśmieszy wszystkich (może z wyjątkiem babci i tych policjantów, którym kazano grać rolę pobitych piesków), ale na aresztowaniu Romana Giertycha już władza połamała sobie zęby. Policja jest oczywiście niekiedy przesadnie chamska i brutalna, ale czasy uprzejmości angielskich bobbies minęły już nawet w Anglii. Inna rzecz, że nawet królowej brytyjskiej nie chroni przed demonstrantami osiemdziesiąt radiowozów, no ale warszawski Żoliborz to nie pałac Buckingham, a różnic między Elżbietą II a Jarosławem I jest więcej. Więźniowie polityczni występują teraz w Polsce raczej rzadko i krótko, a zarzuty wobec nich są tak kuriozalne, że niespacyfikowane wciąż jeszcze sądy nie orzekają wobec nich wywózki na Sybir, ani nawet na Pragę Południe. Sceny komediowe i cyrkowe w polskim Sejmie są niczym wobec bijatyk w parlamentach Boliwii, Armenii, Serbii, Czech, czy Ukrainy, gdzie jeden poseł chciał rozstrzeliwać całą partię opozycyjną, a więc wspomniany wcześniej Braun-wieszatiel jest w porównaniu z nim uroczym Grzesiem z przedszkola. Arogancja władzy wobec opozycji i chamstwo wobec dziennikarzy wydają się być raczej cechami osobowościowymi ludzi władzy – w sumie ludzie kulturalni idą raczej do teatru niż do polityki.

Polska gospodarka ma się dobrze mimo działań polskiego rządu, co dowodzi tylko tego, że mechanizmy samoregulacyjne kapitalizmu w sumie nadal działają, choć do wyeliminowania komunistycznych i – jak by powiedział ojkofobiczny dyfamer – trade-unionistycznych złogów, reprezentowanych przez związek zawodowy, kiedyś będący chlubą Polski - jeszcze daleka droga. Nic nie wyszło z zapowiedzi produkcji polskich samochodów elektrycznych, tanich mieszkań, lotnisk czy nowych fabryk – i chwała Bogu, bo lepiej nic nie robić niż wszystko spieprzyć. Obwinianie PiS-u o wzrost cen jest nieporozumieniem: partia rządząca wolnym rynkiem nie rządzi. Mogłaby oczywiście coś w tej kwestii pomóc (benzyna!) – ale nie umie, bo oni nie są od pomagania innym, tylko sobie. A że ta pomoc obejmuje głównie parę tysięcy krewnych-i-znajomych królika? Nie powinniśmy się dziwić, bo od dawna ten rząd chwali się swoją polityką prorodzinną.

Krytykuje się też zagrożenia dla wolności słowa, jakie niosą za sobą rządy PiS. Pomijając już to, że o zagrożeniach dla wolności słowa mówi się we wciąż wolnych mediach, jakiekolwiek usiłowania w tej mierze są jak dotąd bezskuteczne. Co więcej, skuteczne być nie mogą. Oczywiście, można jakąś absurdalną uchwałą czy ustawą zamknąć to czy inne medium, ale wolne słowo zawsze znajdzie jakąś ścieżkę, by się do ludzi przedostać. Na zamknięcie telewizji satelitarnej i Internetu władza, kierowana przez człowieka, który każe sobie Internet drukować, bo nie umie go otworzyć - jest chyba za chuda w uszach. A opresja wobec wolnych sądów wydaje się sprowadzać tylko do zabronienia orzekania przez sędziów Juszczyszyna i Tuleję ze strony pana, który kieruje polskim wymiarem sprawiedliwości w sposób, który czyni z niego tarczę strzelniczą dla przyszłych jego następców. O wyprowadzaniu przez ministra Ziobrę Polski z Unii Europejskiej nie mówię – tym paplaniem nikt się nie przejmuje, bo to i tak nie jest na użytek Unii, tylko na użytek wyborców spod Sochaczewa. Unia nas nie wywali, bo statutowo nie ma takiej możliwości. Sami nie wyjdziemy, bo kasa, Misiu, kasa jest najważniejsza.

Oczywiście warte zauważenia są też sukcesy PiS-u, jak na przykład słynne 500 plus. U nas mówi się, że nie przyniosło to skutków populacyjnych, a te niegdysiejsze pięćset to przez inflację jest już znacznie mniej… Na plażach Cypru widuję beneficjentów tej rządowej dobroczynności, choć rzecz jasna dzieci z dobrodziejstw systemu all inclusive korzystają w niewielkim stopniu, bo nie piją rozcieńczonej whisky. Można by się zastanowić, jak się ma polskie 500 plus do eksperymentów prorodzinnych innych krajów czy też testowych prób wprowadzenia bezwarunkowego dochodu podstawowego. Kwoty, które tytułem eksperymentu wprowadzano w różnych miejscach i różnych krajach są znacznie wyższe od PiS-owskiej dobroczynności, czego doświadczyły Alaska, Finlandia, Włochy, Hiszpania, Iran, Namibia, Izrael, czy Kalifornia… Ciekawostką swojego rodzaju jest to, że w referendum powszechnym projekt wypłacania miesięcznie kwoty 2500 franków każdej osobie dorosłej, a 625 franków każdemu dziecku do 18 roku życia w 2016 r. odrzuciło 78 % Szwajcarów uważając, że po pierwsze to wstyd dostawać pieniądze bez pracy, a po drugie – to i tak za mało dla godnego życia. 2500 CHF to 10 675,77 zł. Ale jakby rząd Polski chciał się wzorować na projekcie szwajcarskim, to ja ewentualnie chętnie zamienię swoją emeryturę na ten dochód bezwarunkowy. Włoski projekt natomiast mi nie odpowiada: tam chcą dawać 780 do 1330 euro miesięcznie na rodzinę, i to w dodatku ma być warunkowane posyłaniem dzieci do szkoły, zobowiązaniem się do niepicia alkoholu i niewydawania pieniędzy na gry hazardowe. Zgroza: ani wyborowej, ani totolotka i jeszcze trzeba mieć dzieci w wieku Czarnkowskim? To ma być demokracja?

Oglądając z dystansu problemy polskie pod szumiącymi cyprysami uważam, że nie ma się czym przejmować. Każdy jako tako inteligentny człowiek, odczuwający dyskomfort wobec konieczności obcowania z ludźmi grającymi w innej – raczej okręgowej – lidze, wie, że jak ktoś mało wie i mało umie, to może przez jakiś czas rządzić, ale w sumie z pewnością odejdzie w niesławie. Cesarz Kaligula przeszedł do historii jedynie jako ten facet, który chciał swojego konia zrobić konsulem – i w końcu nawet tego nie dokonał. Jarosław Kaczyński nie ma takich zamiarów, jego kot pozostaje w rejonie swojej kuwety, a posłami zostali Marek Suski i Anna Paluch. Czas zaleczy i te rany.

 

 

Poprzednie felietony