Maciej Pinkwart
Długodystansowanie się
7 października 2021
Z każdą minutą lotu oddalałem się o 12 kilometrów od Polski i jej spraw, od
partii politycznych i od ich przywódców, którzy z tej rosnącej odległości
zatracali indywidualne cechy osobowościowe i stawali się nie tyle postaciami w
muzeum figur woskowych, ile bryłami wosku, z których ktoś kiedyś może ulepi coś
jeśli nie dobrego, to przynajmniej zabawnego. Zaczynałem nawet zapominać ich
twarze, a może raczej to, co mieli powyżej szyi: Tusk i Kaczyński, Kosiniak i
Hołownia, Czarzasty i Braun…
No właśnie, Braun. Dlaczego to do niego ma się pretensje, że na sali sejmowej
obiecywał ministrowi zdrowia los szubieniczny? Poseł Braun od miesięcy
demonstruje lekceważenie przepisów, które nakazują noszenie w miejscach
publicznych maseczek. Owszem, upominają go czasem marszałkowie Sejmu, ale kończy
się na bezskutecznym zwracaniu uwagi, a poseł nadal bez maseczki tkwi na
mównicy. Gdyby straż marszałkowska wyrzucała go z sali przemocą za każdym razem,
gdy znajdzie się na niej bez maseczki, nie miałby okazji grozić ministrowi
wieszaniem. Do niedawna pokazywano jak rozmaitych wichrzycieli i posiadaczy
tekturek z antyrządowymi napisami policja karze mandatami, a Sanepid dokłada im
po 10 patoli grzywny. Jakoś nie słyszałem, żeby Brauna ktokolwiek finansowo
ukarał. No to co, że ma immunitet? Chyba przed narażaniem zdrowia
i życia współobywateli immunitet nie chroni? Ale Brauna i innych jego
kuriozalnych towarzyszy z Konfederacji chroni status potencjalnego koalicjanta
PiS-u. A koalicjant – głupi bardziej czy mniej, błazen czy pozorant
intelektualisty znaczy dla władz może nawet więcej niż członek partii, już o
zwykłych ludziach nie mówiąc.
Parę tysięcy kilometrów dystansu pozwala na chwilowe wyzucie się z poczucia
absurdu tej wirówki nonsensu, w której każde głupstwo, świństwo czy przestępstwo
daje się ukryć za parawanem katopatriotycznej tromtadracji. Zresztą ukrywać
niczego wcale nie potrzeba, bo im jest głupiej, bardziej po świńsku czy wręcz po
bandycku – tym z większym entuzjazmem ponad 10 milionów tzw. Polek i Polaków
będzie szczytować na wieść o tym, jak silny jest wódz i jak bezwzględnie walczą
z wrogami jego pretorianie. OK, nic mnie to teraz nie obchodzi. Jestem w kraju,
który nie musiał nigdy walczyć o dostęp do morza, bo to morze wciąż walczy o
dostęp do tego kraju. Jestem w kraju, któremu nie zagraża bezwzględny sojusz
państwa z kościołem katolickim, bo katolicy stanowią tu zaledwie 1,6 % (a taki
islam np. 23 %). Tu sojusz z państwem ma kościół prawosławny… Co więcej, miał
kluczowe znaczenie dla historii kraju, bowiem dzięki staraniom jednego z
miejscowych biskupów, kraj ten uzyskał niepodległość, a biskup został pierwszym
prezydentem. Wcześniej, przez jakieś siedem tysięcy lat kraj ten nigdy nie był
niepodległy. Ten biskup-prezydent nazywał się Makarios. A kraj to Cypr. Od 2004
r. razem należymy do Unii Europejskiej. Mamy identyczny dochód narodowy na głowę
mieszkańca – 15,6 tys. euro. Śmieszy mnie trochę to, że podobnie jak w Polsce –
głównym partnerem handlowym Cypru są Niemcy. Ale na drugim miejscu są Rosjanie…
Jeszcze śmieszniejsze jest to, że Cypr uważa się za potęgę turystyczną: przed
pandemią przyjeżdżało tu co roku nieco ponad trzy miliony turystów rocznie. U
nas, do samego tylko Zakopanego przyjeżdżało rocznie prawie pięć milionów…
Z wojskowego punktu widzenia w zasadzie jesteśmy wrogami: północna część Cypru
została zaanektowana w 1974 roku przez Turcję, dziesięć lat później ogłosiła się
niepodległą Turecką Republiką Północnego Cypru. Uznaje ją tylko Turcja, której
wojska nadal okupują ten teren. A z Turcją jesteśmy sojusznikami w NATO, do
którego greckojęzyczny Cypr nie należy. Z kolei Turcja nie należy do Unii
Europejskiej. Przez stołeczną Nikozję i na północ od niej przebiega linia
demarkacyjna, którą można przekraczać w wyznaczonych miejscach, pod lufami
karabinów wojsk ONZ, pilnującymi spokoju w strefie zdemilitaryzowanej. A ja
jestem na południu.
Z perspektywy tych przeszło dwóch tysięcy kilometrów Polska jawi się krajem
szczęśliwym, unitarnym, spokojnym i demokratycznym, w którym mieszkańcy nie
różnią się narodowością ani religią, a różnice w poglądach nie powodują ani
rewolucji, ani nawet większych rozruchów. Zarzuca się obecnym władzom
autokratyzm, ale w sumie mamy jakieś partie polityczne, wódz partii rządzącej
niekiedy tylko ma choleryczny charakter, lubi obrażać ludzi, których uważa za
przeciwników, ale obrzuca ich nie tzw. mięsem, tylko obelgami wziętymi ze
słownika wyrazów obcych, najczęściej zresztą całkiem przestarzałych. Co prawda
dawno temu Stefan Wiechecki – Wiech w swoich opowiastkach z warszawskiego
półświatka operował takimi uroczymi eufemizmami (o żesz ty bramaputro w kaczy
kuper kopana…), ale gdzież mu tam do tych wszystkich elementów animalnych,
ojkofobów, prezapaterystów, uprawiających dyfamację czy
permisywizm społeczny… Mordy zdradzieckie celowo pomijam, jako
bliższe Wiecha niż słownika wyrazów obcych. Czy ktoś z Państwa wziął do siebie
to, że jest dyfamerem ojkofobicznym? Bo ja nie… Ale pewno gdzieś tam pod
Hrubieszowem takie słowa muszą robić wrażenie: nie wiem co to znaczy, ale wiem,
że im dołożył, że ho ho. A więc raczej śmieszne niż straszne.
Opresyjność obecnej władzy jest, by tak rzec, doraźna: można przyłożyć mandat za
nie zachowywanie dystansu społecznego w czasie pandemii przez samotną panią z
rowerem, można wsadzić do suki i postawić przed sądem babcię Kasię pod zarzutem
pobicia plutonu policjantów, co rozśmieszy wszystkich (może z wyjątkiem babci i
tych policjantów, którym kazano grać rolę pobitych piesków), ale na aresztowaniu
Romana Giertycha już władza połamała sobie zęby. Policja jest oczywiście
niekiedy przesadnie chamska i brutalna, ale czasy uprzejmości angielskich
bobbies minęły już nawet w Anglii. Inna rzecz, że nawet królowej brytyjskiej
nie chroni przed demonstrantami osiemdziesiąt radiowozów, no ale warszawski
Żoliborz to nie pałac Buckingham, a różnic między Elżbietą II a Jarosławem I
jest więcej. Więźniowie polityczni występują teraz w Polsce raczej rzadko i
krótko, a zarzuty wobec nich są tak kuriozalne, że niespacyfikowane wciąż
jeszcze sądy nie orzekają wobec nich wywózki na Sybir, ani nawet na Pragę
Południe. Sceny komediowe i cyrkowe w polskim Sejmie są niczym wobec bijatyk w
parlamentach Boliwii, Armenii, Serbii, Czech, czy Ukrainy, gdzie jeden poseł
chciał rozstrzeliwać całą partię opozycyjną, a więc wspomniany wcześniej
Braun-wieszatiel jest w porównaniu z nim uroczym Grzesiem z przedszkola.
Arogancja władzy wobec opozycji i chamstwo wobec dziennikarzy wydają się być
raczej cechami osobowościowymi ludzi władzy – w sumie ludzie kulturalni idą
raczej do teatru niż do polityki.
Polska gospodarka ma się dobrze mimo działań polskiego rządu, co dowodzi tylko
tego, że mechanizmy samoregulacyjne kapitalizmu w sumie nadal działają, choć do
wyeliminowania komunistycznych i – jak by powiedział ojkofobiczny dyfamer –
trade-unionistycznych złogów, reprezentowanych przez związek zawodowy, kiedyś
będący chlubą Polski - jeszcze daleka droga. Nic nie wyszło z zapowiedzi
produkcji polskich samochodów elektrycznych, tanich mieszkań, lotnisk czy nowych
fabryk – i chwała Bogu, bo lepiej nic nie robić niż wszystko spieprzyć.
Obwinianie PiS-u o wzrost cen jest nieporozumieniem: partia rządząca wolnym
rynkiem nie rządzi. Mogłaby oczywiście coś w tej kwestii pomóc (benzyna!) – ale
nie umie, bo oni nie są od pomagania innym, tylko sobie. A że ta pomoc obejmuje
głównie parę tysięcy krewnych-i-znajomych królika? Nie powinniśmy się dziwić, bo
od dawna ten rząd chwali się swoją polityką prorodzinną.
Krytykuje się też zagrożenia dla wolności słowa, jakie niosą za sobą rządy PiS.
Pomijając już to, że o zagrożeniach dla wolności słowa mówi się we wciąż wolnych
mediach, jakiekolwiek usiłowania w tej mierze są jak dotąd bezskuteczne. Co
więcej, skuteczne być nie mogą. Oczywiście, można jakąś absurdalną uchwałą czy
ustawą zamknąć to czy inne medium, ale wolne słowo zawsze znajdzie jakąś
ścieżkę, by się do ludzi przedostać. Na zamknięcie telewizji satelitarnej i
Internetu władza, kierowana przez człowieka, który każe sobie Internet drukować,
bo nie umie go otworzyć - jest chyba za chuda w uszach. A opresja wobec wolnych
sądów wydaje się sprowadzać tylko do zabronienia orzekania przez sędziów
Juszczyszyna i Tuleję ze strony pana, który kieruje polskim wymiarem
sprawiedliwości w sposób, który czyni z niego tarczę strzelniczą dla przyszłych
jego następców. O wyprowadzaniu przez ministra Ziobrę Polski z Unii Europejskiej
nie mówię – tym paplaniem nikt się nie przejmuje, bo to i tak nie jest na użytek
Unii, tylko na użytek wyborców spod Sochaczewa. Unia nas nie wywali, bo
statutowo nie ma takiej możliwości. Sami nie wyjdziemy, bo kasa, Misiu, kasa
jest najważniejsza.
Oczywiście warte zauważenia są też sukcesy PiS-u, jak na przykład słynne 500
plus. U nas mówi się, że nie przyniosło to skutków populacyjnych, a te
niegdysiejsze pięćset to przez inflację jest już znacznie mniej… Na plażach
Cypru widuję beneficjentów tej rządowej dobroczynności, choć rzecz jasna dzieci
z dobrodziejstw systemu all inclusive korzystają w niewielkim stopniu, bo
nie piją rozcieńczonej whisky. Można by się zastanowić, jak się ma polskie 500
plus do eksperymentów prorodzinnych innych krajów czy też testowych prób
wprowadzenia bezwarunkowego dochodu podstawowego. Kwoty, które tytułem
eksperymentu wprowadzano w różnych miejscach i różnych krajach są znacznie
wyższe od PiS-owskiej dobroczynności, czego doświadczyły Alaska, Finlandia,
Włochy, Hiszpania, Iran, Namibia, Izrael, czy Kalifornia… Ciekawostką swojego
rodzaju jest to, że w referendum powszechnym projekt wypłacania miesięcznie
kwoty 2500 franków każdej osobie dorosłej, a 625 franków każdemu dziecku do 18
roku życia w 2016 r. odrzuciło 78 % Szwajcarów uważając, że po pierwsze to wstyd
dostawać pieniądze bez pracy, a po drugie – to i tak za mało dla godnego życia.
2500 CHF to 10 675,77 zł. Ale jakby rząd Polski chciał się wzorować na projekcie
szwajcarskim, to ja ewentualnie chętnie zamienię swoją emeryturę na ten dochód
bezwarunkowy. Włoski projekt natomiast mi nie odpowiada: tam chcą dawać 780 do
1330 euro miesięcznie na rodzinę, i to w dodatku ma być warunkowane posyłaniem
dzieci do szkoły, zobowiązaniem się do niepicia alkoholu i niewydawania
pieniędzy na gry hazardowe. Zgroza: ani wyborowej, ani totolotka i jeszcze
trzeba mieć dzieci w wieku Czarnkowskim? To ma być demokracja?
Oglądając z dystansu problemy polskie pod szumiącymi cyprysami uważam, że nie ma
się czym przejmować. Każdy jako tako inteligentny człowiek, odczuwający
dyskomfort wobec konieczności obcowania z ludźmi grającymi w innej – raczej
okręgowej – lidze, wie, że jak ktoś mało wie i mało umie, to może przez jakiś
czas rządzić, ale w sumie z pewnością odejdzie w niesławie. Cesarz Kaligula
przeszedł do historii jedynie jako ten facet, który chciał swojego konia zrobić
konsulem – i w końcu nawet tego nie dokonał. Jarosław Kaczyński nie ma takich
zamiarów, jego kot pozostaje w rejonie swojej kuwety, a posłami zostali Marek
Suski i Anna Paluch. Czas zaleczy i te rany.