Maciej Pinkwart
Czary statystyki
3 czerwca 2021
Ilekroć słucham publicznych wypowiedzi krakowskiego arcybiskupa Marka
Jędraszewskiego czy profesora Przemysława Czarnka, który jest w rządzie PiS-u
ministrem oświaty, szkolnictwa wyższego i nauki – mam wrażenie, że ktoś zmienił
mój telewizor w okienko, przez które mogę zajrzeć w mroki średniowiecza. I że za
chwilę ujrzę hordy krzyżowców gromiących niewiernych, białe habity dominikanów,
wykopujących z grobów heretyków i sadzających trupy przed trybunałem Świętej
Inkwizycji oraz płonące stosy, na których skwierczą ciała palonych czarownic, a
nad nimi polatują poczwarne ćmy, kruki i muchy, będące – jak wiadomo – sługami
Belzebuba, usiłującego przeciwstawić się władzy arcybiskupa, ministra i ich
sługusów. Ale po chwili sobie przypominam, że posługując się myśleniem
schematycznym, oczerniam piękną epokę średniowiecza, w której budowano
strzeliste gotyckie katedry, tworzono kodeksy prawne, fundowano uniwersytety,
Marco Polo docierał do Chin, malował Giotto, pisał Dante, Tomasz z Akwinu prosił
Boga w modlitwie, by użyczył mu chwalebnego poczucia, że czasami może się mylić,
a Piotr Abelard, kiedy już został przez najemników kanonika Fulberta bezlitośnie
okaleczony i nie mógł kochać fizycznie pięknej Heloizy, wiódł teologiczne spory
ze świętym Bernardem z Clairvaux przy pomocy korespondencji.
Najwięcej jednak krzywdzi się średniowiecze pomówieniem o rzekomym pastwieniu
się nad osobami, rzucającymi na innych czary. Owszem, polowania na czarownice
(bo jakoś tak w mizoginistycznym środowisku kościelnym przyjęto, że czary
rzucają przede wszystkim kobiety, początkowo głównie akuszerki) rozpoczęły się
pod koniec tej epoki, ale na większą skalę zjawisko to rozwinęło się pod koniec
XV w., po opublikowaniu słynnej księgi Młot na czarownice i bulli papieża
Innocentego VIII, który zalecił inkwizytorom sądzić osoby, podejrzane o
uprawianie czarnej magii. Co więcej, jeśli ktoś w czary nie wierzył, należało
uznać go za heretyka i, rzecz jasna, ułożyć mu odpowiednią – żeby nie
powiedzieć: stosowną – kupkę drewna. Stosy czarownic (ale także, choć w
mniejszym stopniu, czarowników) płonęły głównie od XV do XVIII wieku, a zatem w
epoce Odrodzenia i Oświecenia, nazywanego wiekiem rozumu. Wtedy to w Europie i
Ameryce odbyło się około 80 tysięcy procesów, w czasie których skazano na śmierć
około 30 tysięcy osób. Owo podpalanie stosów wiąże się słusznie z okresem walk
religijnych w czasie reformacji i kontrreformacji, ale mało kto wie, że znacznie
częściej kobiety za sługi szatana uważali protestanci niż katolicy.
30 tysięcy płonących stosów to 30 tysięcy ludzkich tragedii, wywołanych ciemnotą
i ortodoksją religijną. O 30 tysięcy za dużo. Ale pandemia dżumy, która
zaatakowała świat w XVI wieku, w ciągu zaledwie dziesięciu lat pozbawiła życia
ponad sto milionów ludzi. W 1603 roku w samym tylko Londynie zginęło więcej osób
niż w czasie polowań na czarownice. A cztery wieki później w Europie w wypadkach
samochodowych ginie rocznie więcej osób niż w ciągu trzech stuleci spalono
czarownic.
Czemu w czasach, kiedy sama tylko pandemia koronawirusa zabiła już ponad 3
miliony osób, wracam do marginalnych i dawno przebrzmiałych procesów o czary?
No, bo okazuje się, że nie są one ani tak dawne, ani tak przebrzmiałe. W Arabii
Saudyjskiej istnieje nadal kodeksowa kara śmierci za uprawianie czarów. Istnieje
– i jest orzekana, ostatnio w 2010 i 2014 roku. Majowy numer czasopisma „Wiedza
i Życie” opublikował szokującą wiadomość, że tylko od zakończenia drugiej wojny
światowej za rzekome uprawianie czarów zabito ponad 100 tysięcy osób, prawie
czterokrotnie więcej niż w okresie od XV do XVIII wieku. Najwięcej w rejonach
dość dla nas egzotycznych – Papua-Nowa Gwinea, Afryka, Indie, Bangladesz, Nepal,
Indonezja, Kambodża, Wietnam, Malezja – ale także Brazylia czy Ekwador. A w
amerykańskim stanie Oklahoma w 1999 r. 15-letnia dziewczyna została na dwa
tygodnie zawieszona w prawach ucznia za rzucanie uroków. Jednak ogólnie uważamy,
że dziś czarownic u nas nie ma. No, może z wyjątkiem Marty Lempart, Klaudii
Jachiry i Moniki Olejnik. I, ewentualnie, Krystyny Pawłowicz, jeśli jej znane
poczucie humoru pozwoli na przyjęcie takiego komplementu i w takim towarzystwie.
Nie tak dawno oskarżenia o bycie czarownicą rzucał wobec jednej z
najważniejszych kobiet w Polsce znany przedsiębiorca z Torunia, ale nomina
sunt odiosa, więc tematu nie rozwijam.
W jednym z ostatnio oglądanych filmów komediowych rozbawił mnie dialog, kiedy to
bohaterowi zadano pytanie, co jest jego zdaniem obecnie największym
niebezpieczeństwem dla ludzkości. Chwilę się zastanawiał, po czym odpowiedział
niepewnie: Cukier? Ale to w sumie wcale nie jest dowcip. Równie dobrze
odpowiedź mogłaby brzmieć: hamburger. W samych tylko Stanach Zjednoczonych
cukrzyca i otyłość powodują śmierć ponad 350 tysięcy osób rocznie. Niewątpliwie
często w moich felietonach przywoływany izraelski pisarz Juval Noah Harari ma
rację pisząc, że przejedzenie zabija obecnie na świecie wielokrotnie więcej
ludzi niż głód. Ba! Ale powtórzcie to na ulicach Bużumbury, stolicy Republiki
Burundi, gdzie przeciętny mieszkaniec kraju może wydać na utrzymanie mniej niż
równowartość jednego dolara dziennie… Tenże Harari przypomina, że w 2016 r.,
mimo wojen w Syrii, na Ukrainie i w kilku innych punktach zapalnych, mniej ludzi
zginęło w wyniku ludzkiej przemocy niż z powodu otyłości, wypadków samochodowych
lub samobójstw.
Czary, których można dokonywać za pomocą statystyki są tyleż efektowne, co
nieefektywne. Wszyscy boimy się wojen i terroryzmu, które mogą unicestwić
mnóstwo ludzi, w tym nas. Ale w zasadzie bez wahania siadamy za kierownicą
samochodu, starając się nie myśleć o tym, że na świecie rocznie w wypadkach
drogowych ginie prawie milion dwieście pięćdziesiąt tysięcy ludzi – dwa razy
tyle, co z powodu wojen, przestępstw i terroryzmu razem wziętych. W zamachach
terrorystycznych najwięcej osób ginie w krajach, które nas, Europejczyków, mało
obchodzą, a tak zwani islamiści najczęściej podkładają bomby i naciskają spusty
kałachów wśród własnych ziomków. Dotyczy to nie tylko muzułmanów: protestujący
przeciwko polityce imigracyjnej rządu norweskiego Anders Breivik zabijał w 2011
roku bynajmniej nie Arabów, tylko Norwegów. Autorami dżihadowskich zamachów we
Francji, Belgii czy Hiszpanii nie byli imigranci z Syrii czy Afryki, ale
obywatele Europy, nierzadko urodzeni w krajach, w których odpalali bomby. 11
września 2001 r. w zamachach na World Trade Center i Pentagon, oraz w najmniej
znanym dramacie, w wyniku którego porwana maszyna rozbiła się na polach
Pensylwanii wykorzystano samoloty nie należące do międzynarodowych korporacji
lotniczych, tylko do linii krajowych. Zginęło w nich ok. 3000 osób. Dziennie w
USA umiera blisko 8000 osób. Żaden zamach terrorystyczny nie przyniósł
terrorystom żadnej korzyści: w ich wyniku żadne państwo nie zmieniło swego
ustroju, polityki zagranicznej czy imigracyjnej, nikt po zamachu nie zmienił
swojej religii, ani nie przewartościował swoich poglądów. Jedynym ich efektem
jest strach i antyterrorystyczna paranoja, którą każdy z nas mógł obserwować na
każdym lotnisku świata. Strach przed przemocą jest groźniejszy niż sama przemoc,
zresztą świadczy o tym nawet nazwa tego zjawiska: po łacinie terror
oznacza nie przemoc, tylko przerażenie. W wyniku zamachów terrorystycznych ginie
rocznie 100-200 osób (większość, jak już wiemy, poza Europą i Ameryką). A
statystyka pokazuje, że na przykład w 2012 r. na całym świecie zmarło 56
milionów osób, z czego tylko 1,1 % w wyniku ludzkiej przemocy (wojny zabrały 120
tysięcy ofiar, przestępczość pół miliona). A 800 tysięcy osób popełniło
samobójstwo, zaś półtora miliona osób zmarło na cukrzycę. Jak ironizuje Harrari
– cukier jest obecnie groźniejszy niż proch.
Oczywiście, to bardzo pocieszające, że ofiar przestępstw jest mniej niż ofiar
chorób, własnego niezrównoważenia czy złej diety. Jednak ta statystyka nie ma
praktycznego zastosowania w życiu: mimo tej wiedzy, w dalszym ciągu widząc
nadchodzących z przeciwka trzech łysych szyitów z koszulkami sławiącymi
żołnierzy wyklętych czy „Jagiellonię” Białystok, wolę przejść na drugą stronę
ulicy. A na widok arcybiskupa czy ministra zastanawiam się nad emigracją do
Czech.