Tygodnik Podhalański nr 1, 2 stycznia 2020
Inne komentarze w Tygodniku Podhalańskim (2019)
Inne komentarze w Tygodniku Podhalańskim (2020)
Maciej Pinkwart
Szyneczka peerelowska
Święta i Sylwester Marzeń już za nami, a my lecząc – powiedzmy – wspomnienia,
tęsknimy za czymś niezwykłym i bezprocentowym. Czy można tęsknić za czymś, co
jest powszechnie dostępne? Nie, wiec sięgnijmy do wspomnień z czasów, gdy zwykłe
sprawy były niezwykłymi.
Trudno w to dziś uwierzyć młodym ludziom, ale kiedyś nie
było szynki. Prawie nigdy i prawie nigdzie. Mówiono, że polskie świnie miały
tylko uszy, ryje, ogony i racice, a reszta pojechała do Związku Radzieckiego.
Ale tam też jakoś nie objadali się szynkami na co dzień. W moim domu
Polish Ham pojawiała się w
paczkach przychodzących z Ameryki od podwładnego ojca, którego Stary w czasie
Powstania Warszawskiego wyniósł kanałami na plecach, bo żołnierz nie mógł
chodzić z powodu niegroźnej, ale bolesnej rany w pośladku. Gdy Gienio po
październikowej odwilży przyjechał do Polski i spotkał się z nami – cały czas
opowiadał o tym swoim tyłku, więc z oczywistych powodów o świńską szynkę nijak
było się w tym kontekście zapytać. Dostałem wtedy od niego pierwszy w życiu
długopis. Tym sprzętem napisałem opowiadanie na polski i po sprawdzeniu przez
nauczycielkę dostałem zeszyt z wypracowaniem przekreślonym w całości na
czerwono, dwóją i uwagą: nie wolno pisać
długopisem. Tak dowiedziałem się, że w literaturze
nie tylko treść, ale i forma jest ważna.
W Zakopanem zabiegi o zdobycie szynki na Boże Narodzenie
zaczynaliśmy koło połowy października, ugadując sprawę z panem – powiedzmy –
Jasiem z osiedlowego sklepu. Nie, nie było żadnych łapówek, nadpłacania szynki i
tak dalej. Po prostu wiadomo było, że pan Jasiu lubi koniak, a nie ma czasu go
zdobywać, zaś pani Jasiowa przepada za czekoladkami, które pojawiają się czasem
w Peweksie. Ułatwialiśmy im to, w zamian za co pan Jasiu wpisywał nasze nazwisko
i numer telefonu do zeszytu i w przededniu operacji D-Day telefonował wieczorem,
nie przedstawiając się i rzucając tylko jedno hasło:
Jutro. Stawałem pod sklepem
przed szóstą. Szyneczka mała, taka do półtora kilo, trafiała do siatki owinięta
w „Trybunę Ludu”, po czym konspiracyjnie była przekazywana naszej mamie
zakopiańskiej, a ta robiła z nią cuda, gotując w jakichś ziołach tak, że była
cudownie krucha i pachnąca. Kroiło się ją w cieniutkie plastry, a jadło widelcem
nabierając z półmiska i kładąc po kilka plasterków na talerz w pierwszy dzień
świąt Bożego Narodzenia, albo w Niedzielę Wielkanocną. Chlebem tylko się ją
przytrzymywało – kto by w święta położył mięso na kromkę robiąc tzw. kanapkę
okazałby się kompletnym burakiem. Do dziś w święta tylko tak jadam szynkę.
Dlaczego szynki nie było na co dzień, a był salceson – o wiele trudniejszy do
przygotowania? A dlaczego nie było sznurka do snopowiązałek? Dlaczego
największym rarytasem, który „rzucali” tylko od czasu do czasu był papier
toaletowy i paradowanie z takim wianuszkiem rolek na szyi (nazywaliśmy to
„różańcem”) było powodem do zazdrości tych, którzy w ubikacji byli skazani na
wycinki ze wspomnianej „Trybuny Ludu”? Dlaczego? Nie wiem, dlaczego. Ale to był
paradygmat rozwiniętego socjalizmu: gospodarowanie brakami. Dziś szynki jest
mnóstwo, ale podobno nam szkodzi. Cóż, nie można mieć wszystkiego.