Tygodnik Podhalański nr 31, 1 sierpnia 2019
Inne komentarze w Tygodniku Podhalańskim (2019)
Maciej Pinkwart
Na barykadzie
Jak większość polskiej inteligencji, mam do powstania
warszawskiego stosunek ambiwalentny. Są po temu zresztą szczególne powody:
ojciec był żołnierzem powstania i walczył w Śródmieściu, potem przedarł się ze
swoimi żołnierzami kanałami na Starówkę, wreszcie trafił do obozu w Zella-Mehlis.
Mama była sanitariuszką AK w szpitalu powstańczym. A babcia, ogarnięta
powstaniem, zaginęła bez śladu i nawet nie ma grobu, spłonęła razem z Warszawą.
W domu o powstaniu rozmawiano rzadko. Mama starała się nie zabierać głosu w
sposób zdecydowany. Przyjaciel rodziny, proboszcz milanowski, potem biskup Jerzy
Modzelewski, z którym ojciec współdziałał podczas akcji ratowania serca Chopina,
przewiezionego do Milanówka z warszawskiego kościoła Świętego Krzyża – uważał,
że decyzja o wybuchu Powstania była pochopna, a skutki tragiczne. Ojciec był
innego zdania: sądził, że ludzie chcieli walczyć, odpłacić Niemcom za wszystko
to, czego z ich rąk doznali, a zbliżanie się Czerwonej Armii tę decyzję
przyspieszało: liczono na to, że Niemcy, mając na głowie Sowietów, Warszawę
zostawią, co pozwoli Armii Krajowej wystąpić wobec Rosjan w roli gospodarzy
stolicy. Że przez to Polska stanie się dla nich pełnoprawnym sojusznikiem, a nie
lubelskim wasalem, wiecznie zagrożonym wywózką na Sybir. Ojciec wiedział co
mówi: jasko młody chłopak w czasie pierwszej wojny wraz z całą rodziną został
wywieziony do Tobolska i poznał sąsiadów z bliska.
Ale albo założenia były niedobre, albo ocena sytuacji
niewłaściwa, albo popełniono błędy w organizacji i działaniu, albo wszystko
razem. Powstanie poniosło klęskę i żadne frazesy o moralnym zwycięstwie tego nie
zmienią. Polska straciła kwiat swojej patriotycznej inteligenckiej młodzieży,
Warszawa zmieniła się w morze gruzów, a to co leżało u ideologicznych podstaw
powstania: pokazanie się Rosjanom w roli wyzwolicieli stolicy zmieniło się w
swoje przeciwieństwo. Warszawa powitała Czerwonoarmiejców gruzami domów,
zapachem gnijących ciał swoich żołnierzy, pustką militarną i polityczną.
Przyszli i wzięli jak swoją, i w ten sposób powstanie przyczyniło się do
zrealizowania porozumień teherańskich, antycypując Jałtę, kiedy to nasz ukochany
Zachód sprzedał nas za cenę bezpiecznego sojuszu ze Stalinem.
Ejże, czy na pewno? Czy aby nie jest
tak, że gdyby nie powstanie i determinacja jego żołnierzy, to nie powstałaby
PRL, tylko sławetna siedemnasta republika,
Polska Socjalistyczna Republika Radziecka? Paradoksy historii być może nas
uratowały. A może byłoby nam lepiej, bo bylibyśmy dziś na poziomie Estonii? A
może patrioci z prawicy daliby radę pokonać komunę z bronią w ręku? Jeśli,
oczywiście, wcześniej partyzanci Łupaszki i Ognia nie pobiliby Stalina na Placu
Czerwonym…
Paradoksy powstania towarzyszą mi od zawsze. Mój dziadek był
rodowitym Niemcem z Frankfurtu, który wyemigrował do Polski szukając lepszej
pracy… Ojciec, warszawiak, z zawodu księgowy, został żołnierzem AK. A w obozie
pracował jako ślusarz. Był też tłumaczem – z rosyjskiego, który opanował na
Syberii. Niemieckiego nigdy mnie nie nauczył. Mam o to do niego pretensję, ale
wina jest moja: nie chciałem. Więc z kuzynami z tamtej strony Odry rozmawiam po
angielsku.