Tygodnik Podhalański, 21 kwietnia 2016

 

Tutaj skan artykułu

Inne komentarze w Tygodniku Podhalańskim (2016)

Maciej Pinkwart

Koń, jaki jest...

 

… każdy widzi. To nieśmiertelne zdanie pierwszego polskiego encyklopedysty, księdza Benedykta Chmielowskiego, zawarte w jego Nowych Atenach, nieco straciło w ostatnich czasach na aktualności. W czasach czcigodnego i uczonego proboszcza firlejowskiego (I połowa XVIII w.) definiowanie pojęcia konia nie miało sensu: wystarczyło wyjrzeć przez okno, a koń na pewno dał się zauważyć, każdy wiedział jak wygląda i każdy się na koniach znał. Współcześnie nie jest to już takie łatwe: w moim bloku na przykład koń absolutnie nie dałby się zauważyć, bo po pierwsze nie wszedłby do windy, po drugie, w moim bloku nie ma windy, po trzecie – na klatce schodowej wisi instrukcja, jak postępować z efektami metabolizmu psa, a o końskich pączkach ani słowa. Inna rzecz, że nie ma też nic o efektach kocich. A jedna pani po sąsiedzku ma tchórzofretkę, i też nic, żadnej instrukcji.

Tak czy inaczej, konie najczęściej widać na znakach drogowych, zakazujących ich wjazdu na drogi publiczne oraz w filmach, które dawno już przekroczyły termin przydatności do spożycia, jak Ben Hur, Rio Bravo, czy Lotna. To samo dotyczy innych zwierząt gospodarskich, których związek z codziennym życiem wydaje się także być mało znany: w paryskim Lasku Vincennes jest specjalne zoo, gdzie można obejrzeć konie, owce, krowy i dowiedzieć się, jaki jest związek między trawą, krową, mlekiem w kartoniku i serem-śmierdziuszkiem. Wycieczki ze szkół z całej Francji zapisują się już na przyszły rok szkolny…

Ale Polska jest wyjątkiem, w Polsce konie nie tylko nadal są bardziej kochane niż czołgi i promy kosmiczne, ale ostatnio stały się tematem społecznym i politycznym oraz ulubionym obiektem zainteresowania dziennikarzy. Najczęściej mówi się o koniach, które już odeszły do krainy Wielkich Łowów, bo jak wiadomo nic tak dobrze nie ożywia wiadomości, jak trup, możliwie spory: rozjechane na drogach koty, jeże czy dzieci nie robią na nikim wrażenia. Z punktu widzenia popularyzacji wiedzy przyrodniczej tzw. dobra zmiana (niezależnie od jej skutków dla imperialistycznych klaczy Rolling Stonesów) przyniosła świetne efekty: nigdy przedtem nie mówiono tyle o stadninach koni arabskich, co teraz. Dziennikarze i politycy obrzucają się tym tatarem na konferencjach prasowych i wręcz zaszczuwają biednego ministra rolnictwa pytaniami o jakieś kwalifikacje jego kolegów, którzy teraz zaczną znać się na koniach. Nic więc dziwnego, że minister nawzajem odpytuje dziennikarzy, kto im kazał zadać takie właśnie pytania. Cień Donalda Tuska sięga aż tutaj.

A przecież za poprzednich rządów nikt nie miał takich kwalifikacji do kierowania końmi, jak obecni włodarze: tu ekonomista, tam historyk, a minister nawet zna się na glebie i umie doić krowy. Gdzie koniom będzie tak dobrze jak u nas?

Na wszelki wypadek warto jednak rozważyć możliwość zatrudnienia w Janowie kilku fiakrów zakopiańskich i właścicieli fasiągów z rejonów Morskiego Oka: ich znana miłość do koni może zredukować problem polskich stadnin do zera.

Poprzedni felieton