Tygodnik Podhalański, 9 kwietnia 2015

 

Tutaj skan artykułu

Inne komentarze w Tygodniku Podhalańskim (2015)

Maciej Pinkwart

Barbarzyńcy w ogrodach

 

Aktualny w okresie Wielkanocnym dylemat przyczynowo-skutkowy o pierwotności przekształconego w pisankę jajka czy kury panierowanej na szczęście już nam nie zaprząta głowy. W naszej kulturze ani ontologiczna hipoteza egipska o stworzeniu świata przez Ptaha, który wykluł się z jajka, które sam złożył, ani nihilistyczna odpowiedź: nic nie było pierwsze, formułowana przez Nietzschego na podstawie buddyjskich koncepcji cykliczności wszechświata jakoś się nie przebiły.

Wiosna przyszła i na porządku dziennym staje inna opozycja – kultury i natury. Oczywiście, natura była pierwsza, ale nie przetrwałaby w pięknej postaci, gdyby nie kultura, która nakazuje ją chronić. Niestety, i to stwierdzenie nie tylko straciło aktualność, ale zostało boleśnie odwrócone: rzekomo religia, będąca emanacją kultury, wywołała w ostatnich latach barbarzyńskie ataki na niezwykle piękne i ważne dla świata zabytki w Afganistanie, Mali i Iraku. Zniszczeń w Bamianie dokonali afgańscy talibowie, w przepięknym Timbuktu malijscy fanatycy religijni zrównali z ziemią mauzolea z minionych epok, a w Mosulu bandyci z Państwa Islamskiego rozbili młotami posągi asyryjskie sprzed prawie 3.000 lat. Mówi się, że to wina „islamistów”; cóż to za bzdura! Pomijam już absurdalność tej nazwy, stosowanej zamiennie ze słowem „muzułmanie” (czy mówimy o „katolistach”?), ale islam nie jest religią barbarzyńców, choć się na niego wciąż powołują. Tak jak uczestnicy krucjat, Krzyżacy, żołnierze Corteza mordujący Indian czy handlarze niewolników powoływali się na chrześcijaństwo, ale chrześcijanami nie byli. A to Maurowie – muzułmanie mieszkający w Hiszpanii – stworzyli bajecznie piękną Alhambrę, zaś władcy arabscy wznieśli meczet Umajjadów w Damaszku, na którego ścianach znajdują się (jeszcze!) freski, przedstawiające wizję muzułmańskiego raju.

Kultura to coś, co różni ludzi od zwierząt, co więcej – stwarza im poczucie wspólnoty. Sfinks w Gizie, meczet w Damaszku, Katedra Notre Dame czy Brama Słońca w Tiahuanaco nie są egipskie, syryjskie, francuskie czy boliwijskie, tylko nasze, ludzkie.

W filmowej inscenizacji powieści Agathy Christie Karaibska tajemnica jest taka scena: podczas wykładu o ornitologicznych zaletach Karaibów do panny Marple przysiada się człowiek, który przedstawia się jako Ian Fleming, początkujący autor powieści sensacyjnych. Zwierza się pannie Marple, że w zasadzie ma już całą koncepcję powieści, tylko nie może wymyślić nazwiska głównego bohatera. Na estradę wchodzi wykładowca-ornitolog i rozpoczyna od przedstawienia się:

- My name is Bond. James Bond.

Kamera kieruje się na pisarza, który w tym momencie wyjmuje notes i notuje. Nie potrzeba nic więcej.

Oczywiście, w oryginalnej powieści tej sceny w ogóle nie ma. W adaptacji autorzy puszczają oko do publiczności, która uważa filmy z Bondem za element wspólnoty kulturowej. Zaś alternatywą dla ludzkiej wspólnoty kulturowej jest tylko pierwotna wspólnota barbarzyńskich hord.

 

Poprzedni felieton