Tygodnik Podhalański, 28 stycznia 2010

 

Tutaj skan artykułu

Inne komentarze w Tygodniku Podhalańskim (2010)

Maciej Pinkwart

Uśmiech Justyny

 

Polskie życie publiczne coraz bardziej przypomina literaturę, co jako pisarza powinno mnie cieszyć, ale jakoś nie cieszy. Literatura, w której trzeba się poruszać z zatkanym nosem, hamując odruch wymiotny, jest mi dość obca, a poza tym książka jest dobrem, które mogę kupić lub przejść koło niego obojętnie, zaś życie publiczne ani nie jest dobrem, ani nie mogę go uniknąć. Teksty bohaterów tej literatury nie nadają się do zacytowania w żadnym towarzystwie poza więzieniem, stadionem i gimnazjum, albo kompletnie nie mają żadnego znaczenia.

Przykładem tego jest tzw. afera hazardowa, która zdominowała prace Sejmu, wstrząsnęła rządem i powoduje bezustanny orgazm u dziennikarzy. Ani to afera, bo nikt nie popełnił żadnego przestępstwa w związku z jakimkolwiek hazardem (podejrzewa się Pawła Piskorskiego…). Ani hazardowa – bo dotyczy kwestii ustawodawczych i finansowych. Rozpoczęła się od momentu, gdy szef Centralnego Biura Antykorupcyjnego przyszedł do premiera, by donieść mu, że niektórzy z członków rządu rozmawiają z pewnym biznesmenem o możliwości zmiany przepisów prawnych. Sprawa wyciekła do usłużnej prasy, która cytowała tajne stenogramy z podsłuchów owych rozmów, gdzie o hazardzie mówiono niewiele, sporo natomiast było chamstwa i wulgarności.

Na skutek tych rozmów nie została zmieniona ani jedna litera w jakimkolwiek przepisie. Kwestia regulacji prawnych działania automatów do gier ciągnie się od wielu lat. Rozmawianie przez telefon nie jest karalne, nawet jeśli padają tam wyrazy, jakich do tej pory używano tylko w klozetach i filmowych dziełach sztuki. Karalne zaś jest podsłuchiwanie takich rozmów, chyba że organa ścigania prowadzą przeciwko tym osobom śledztwo i wyrazi na to zgodę sąd. W całej tej aferze nikt nikomu nie dawał i nie proponował łapówki – dlaczego w ogóle zajmuje się tym służba antykorupcyjna?

Polska ukazywana przez media to szambo, w którym z rozkoszą brodzą dziennikarze śledczy, Mariusz Kamiński z agentem Tomaszem i upiory systemu, jaki opierał swe działanie na podsłuchach, prowokacjach i kreowaniu afer pod polityczne zapotrzebowanie. Niby miało minąć po upadku PRL oraz stanowiącej jej karykaturę IV Rzeczpospolitej, ale trwa w najlepsze. Kraj, w którym każdy polityk, biznesmen, dziennikarz, niewygodny sąsiad i hydraulik instalujący wanny może być sprowokowany, oskarżony o cokolwiek, obrzucony błotem, ciągany bez najmniejszych podstaw po sądach, aresztach wydobywczych, komisjach śledczych i niezliczonych komórkach służb specjalnych, to nie jest kraj dla normalnych ludzi z normalnego świata. To kraj, o którym XIX-wieczny francuski autor pisał: rzecz się dzieje w Polsce, czyli nigdzie… Najwyższy czas to zmienić, bo ta Ubulandia to przecież również kraj Justyny Kowalczyk, której uśmiech jest więcej wart niż całe polskie życie polityczne…