Maciej Pinkwart

Tunezja - kilka dni, kilka fotek

 

27 X 2013

 

Po śniadaniu łapiemy taksówkę i za 3 dinary jedziemy na południowe peryferie Suzy, na Gare des Louages. Louage to wieloosobowa taksówka, która  służy głównie do komunikacji międzymiastowej. Funkcjonalnie przypomina to nasze busy, ale zorganizowane jest o wiele lepiej, w formie czegoś w rodzaju spółdzielni. Albo mafii... Dworzec to częściowo zadaszony hangar o sporej powierzchni, w którym karnie w rządkach stoją 8-9 osobowe vany, uszeregowane wg nazw miejscowości docelowych. Poszczególne grupy miejscowości mają osobne kasy, tak że choć na dworcu kłębią się dzikie tłumy (i kierowców, i pasażerów, i rozmaitych naganiaczy i pomagierków) - tłoku nie ma, a chaos jest tylko pozorny. Gdy tylko wchodzisz na teren dworca, od razu obstępuje cię kilku facetów i pyta (oczywiście po arabsku, ale to nie ma znaczenia, mowa ciała wszystko tłumaczy) dokąd się wybierasz. Gdy podasz nazwę miejscowości - upewniają się czy na pewno dobrze zrozumieli (bo naturalnie mówisz trochę inaczej, niż oni ją nazywają) i zaraz prowadzą cię do kasy, na której jest nawet cennik i wykaz miejscowości, ale po arabsku. Powtarzasz nazwę, podajesz - po francusku czy po angielsku - liczbę osób i dostajesz bilety. Które natychmiast ktoś inny ci odbiera (albo całkiem, albo odrywa część), ktoś jeszcze inny prowadzi do twojego luaża. Tam kierowca usadza cię w środku i albo, jeśli to ty dopełniasz liczby pasażerów - od razu odjeżdżasz, albo czekasz, aż uzbiera się komplet.

Jazda jest iście po arabsku kawaleryjska i blisko 60 km, dzielących Suzę od Kairuanu pokonujemy w około 45 minut... A po drodze jeszcze zatrzymuje nas posterunek wojskowy i dość dokładnie sprawdza samochód i dowody osobiste lokali - nas zostawiają w spokoju.

Kairuan (to ten sam źródłosłów co w słowie karawana - miejsce schronienia dla osób wędrujących przez pustynię) jest miastem, które założyli Arabowie w VII wieku - jako jedno z pierwszych w Afryce. Powstał tutaj także pierwszy afrykański meczet i dziś Kairuan (często wymawia się tę nazwę z francuska - Keruan) jest jednym z najważniejszych miast islamskich. Ale na pewno nie jest - jak się o nim mówi - czwartym świętym miastem islamu, po Mekce, Medynie i Jerozolimie - jest na to zbyt prowincjonalny. Nieprawdą jest także to, jakoby cztery pielgrzymki do Kairuanu równały się jednej pielgrzymce do Mekki... Miasta Proroka ze słynną Kaabą, dostępnego tylko dla prawowiernych muzułmanów, nie zastąpi nic.

Wielki Meczet (meczet Sidi Okba, założyciela miasta) powstał ok. 670 r., choć obecny kształt budowli pochodzi z IX w. Jest (wraz z otaczającą go mediną) wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Okropny upał. Choć w prostej linii jesteśmy oddaleni od morza zaledwie o 52 km - czujemy się jak na Saharze. To rzecz jasna osłabia naszą aktywność turystyczną. Zwiedzamy Wielki Meczet, który nie robi na mnie wielkiego wrażenia. Może dlatego, że dostaję się w szpony miejscowych zdzierców: bilet kosztuje 10 dinarów, plus dodatkowa opłata za fotografowanie. Co prawda upoważnia on do zwiedzania, poza Meczetem, kilku innych obiektów w mieście, ale od razu wiem, że raczej z tego nie skorzystam. Doczepia się do mnie miejscowy przewodnik, stojący obok kasy, a więc uważam go za dodatek do prawa wejścia. Marszobiegiem podążam za nim i wysłuchuję monologu po francusku, nawet trochę się dopytuję. Ale tak naprawdę oglądanie kapiteli każdej z 414 kolumn, wspierających krużganki i strop meczetu nie jest specjalnie fascynujące, zwłaszcza że wiem (czego przewodnik nie mówi), że są one zrabowane z rzymskich, a nawet fenickich zabytków znajdujących się w Tunezji. Imponujące są wielkie drzwi z libańskiego cedru, prowadzące do wnętrza kilkoma wejściami (osobne dla mężczyzn, osobne dla kobiet), ciekawe dwa zegary słoneczne wyskalowane tak, by pokazywały godziny, w których muezin przypomina o modlitwie, a także wielka, ukryta pod ziemią cysterna zbierająca deszczówkę na potrzeby ablucyjne. Wejść do meczetu nie wolno - akurat trwa tam remont, wszystkie dywany suszą się w krużgankach, więc tylko z daleko oglądam mihrab, na przewodniku mówiącym mi, że nisza ta wyznacza kierunek do Mekki nie robi wrażenia, że nazywam to po arabsku kibla, pewno wszyscy jego klienci robią to samo. Stanowczo odmawiam wejścia na szczyt minaretu i dziękuję mu za oprowadzanie mówiąc, że chcę się w samotności pomodlić. Wyciąga rękę w kształcie miseczki. I nie zadowala się zwyczajowymi dwoma dinarami, tylko odsysa ode mnie osiem - stanowczo odmawiam dalszego transferu - więc odchodzi mocno niezadowolony. Ja też. Wiem, co prawda, że te 10 dinców za wstęp to niespełna 20 złotych, a osiem to koło 15-tu, więc niby niewiele. Ale nie lubię, jak mnie ktoś nabiera. Inna rzecz, że za lekcję francuskiego u mojej własnej koleżanki ze szkoły musiałbym zapłacić 50 złotych za godzinę, czyli coś koło 25 dinarów...

Włóczymy się jeszcze trochę po medinie, na której - podobanie jak na wszystkich innych sukach - w Tunezji, czy w Nowym Targu - króluje chińszczyzna, omijamy szerokim łukiem muzeum dywanów i luażem wracamy do Suzy. Popołudnie na plaży.

 

 



Luażem do Kairuanu


Kairuan - transport lokalny... 


Wielki Meczet z zewnątrz


Minaret, na dziedzińcu widoczny zegar słoneczny


Stąd rozlega się głos muezina Wielkiego Meczetu. Musi konkurować z kolegami z ponad stu innych minaretów, znajdujących się w mieście


Krużganki wokół dziedzińca wsparte na rzymskich i fenickich kolumnach


Remontowane wnętrze meczetu


Kazba w Kairuanie


Nie wiem czy wielkanocne kurczaczki przyjechały na suk z Chin i co w ogóle robią w Tunezji, no ale są...


Produkcja dywanów podobno od stuleci jest głównym źródłem dochodów Kairuanu


Lokalna szkoła ma wystrój dość nowoczesny


Luaże na dworcu w Kairuanie

Dalej