Maciej Pinkwart

Minojczycy

Odcinek 2

 

TUTAJ odcinek 1

Szukając Atlantydy

Wyjazd na Santorini odkładaliśmy z roku na rok. Za dużo o tej wyspie mówiono, za bardzo stała się modna i popularna. Z jednej strony miałem ją za jakąś grecką Ibizę, pełną dyskotek i snobów, przyjeżdżających jachtami na oglądanie urokliwego zachodu słońca (The best Sunset in the World!), z drugiej irytowała mnie nośna tematyka Atlantydy, którą ostatnio coraz częściej wiązano z tzw. wybuchem Thery. Bo właśnie Thera – w nowej grece Thira, w nowej ortografii też Fira – to właśnie dzisiejsze Santorini, czy Santoryn, jak też się mówi. Oczywiście nazwa pochodzi od świętej Ireny, santa Irini, tylko dlaczego santa,  to przecież po łacinie, a po grecku święta to agia... A miejscowi jeszcze skracają tę nazwę na Santo… Ciekawe co myśleli, słysząc znane hasło: Santo subito… Ta niejednoznaczność nazw też mnie irytowała. Ale najbardziej ta Atlantyda… Jaka Atlantyda na środku Morza Śródziemnego! Atlantyda to Atlantyda, ma być na Atlantyku, jak pan Bóg przykazał, zresztą Platon opisywał ją jako wielką wyspę, w zasadzie odrębny kontynent (on nie używa tego wyrazu!) położony „za słupami Heraklesa”. Czyli za cieśniną Gibraltarską. No i miała być wielką potęgą polityczną i gospodarczą, przede wszystkim morską. Tako rzecze Plato.

Ale… amicus Plato, sed magis amica veritas. Nazwa Atlantyda nie pochodzi od Atlantyku, ani przeciwnie: obie te nazwy wywodzą się od mitycznego tytana Atlasa, który za niesubordynację został po tytanomachii przez Zeusa skazany na dźwiganie sklepienia niebieskiego i czynił to stojąc gdzieś w okolicach północnej Afryki (jakie piękne są góry Atlas w Maroku!). A Atlantydy to jego córki – Plejady, Hesperydy i Hiady. Szczególnie sympatycznie pisze się to teraz, w październiku, wspominając wiersz Jarosława Iwaszkiewicza, zaczynający się od słów:

Plejady to gwiazdozbiór już październikowy.

Błyszczą jak winne grono wśród innych gwiazd roju,

W ich świetle las pożółkły niby rumak płowy,

Co polem do srebrnego biegnie wodopoju.

A kończy:

Szczęśliwy, który kocha; szczęśliwy, kto wierzy;

Szczęśliwy... albo tylko tak jemu się zdaje...

Szczęśliwy, który łąką o świtaniu bieży

I na jesiennym niebie widzi gwiazdy maja.

Ale podobno to Atlas ze swymi jedenastoma braćmi stworzył państwo filozofów na wyspie, którą wynurzył z morza Posejdon, by tam sobie figlować z nimfą Klejto, a skutkiem tego były narodziny Atlasa i jego rodzeństwa… Co do figlowania, to bardzo możliwe, jeśli weźmie się pod uwagę dzisiejsze porównania Santorinu z Ibizą. Ale żeby Thera miała być wielką potęgą morską, i wielką wyspą? No way, że zacytuję Chucka Norrisa.

Nieważne, pomyślę o tym jutro – jak mawiała Scarlett O’Hara w filmie Przeminęło z wiatrem, którego dziś nie obejrzy nikt przed 80-ką. Na razie trzeba wyłączyć budzik w komórce Renatki, który dzwoni o siódmej, budząc nas przeraźliwym pianiem koguta. Iraklion ma 53 deszczowe dni w roku – mamy szczęście: właśnie na taki trafiliśmy. Temperatura spadła do plus 14 stopni, więc czujemy się jak w domu. Siąpi, gdy zaokrętowujemy się na szybkobieżny prom „Minoan Palace”. Trochę mi to nie pasuje, bo wiem jak skończyły minojskie pałace, w dodatku jest trzynasty dzień września, ale udaję, że wszystko jest OK – 120 km to nie wyprawa dookoła ziemi, a zabierający 2500 osób statek to nie kajak pana Doby. Wyruszamy o 9.30. Deszcz zacina po szybach, wychodzimy z basenu portowego, zaczyna kołysać. Dajemy radę, ale część pasażerów nie. A papierowych torebek nie rozdali!

Niecałe dwie godziny później już widać Santorini i deszcz chowa się gdzieś w morzu. Lądujemy. Jest upalnie, niebo bez chmurki, prędko zdejmujemy kurtki i odnajdujemy naszego gazdę, który zawiezie nas z Nowego Portu na peryferia Thiry – stolicy wyspy. Drogą wąska, kręta, widoki na ląd nieco afrykańskie, na morze – jak z pocztówki. Santorini składa się z kilku miasteczek, malowniczo usytuowanych na szczytach wysokich wzgórz. Większość domów niewielkich, jednopiętrowych, w standardowych greckich kolorach – biel i błękit. Też to znamy z tysięcy zdjęć. Domy mają zwykle malutkie balkony z widokiem na morze, które tu widać z obu stron, bo wyspa jest dość mała, często niewielkie baseny, niekiedy o rozmiarach wanny.

Basen ma i nasz pensjonat „Villa Koronios”, woda zimna jak licho, skorzystamy dopiero po pierwszej większej wycieczce, podczas której bliżej poznamy klimat wyspy. Meldujemy się, zapamiętujemy kod do łaj-faj (12345678) i rozpakowujemy graty. Będziemy tu trzy noce. Mieszkamy tym razem na parterze, z widokiem na basen i jakieś uprawy rolnicze. Przebieramy się i ruszamy w miasto. Oj, jak mi się nie podoba… Najpierw mijamy hotel „Melina” zastanawiam się, jak można tak nazwać swój biznes, ale zaraz uświadamiam sobie, że dla Greków to nie oznacza podejrzanej speluny, tylko piękne imię kobiece – tak nazywała się doskonała aktorka, a potem minister kultury Grecji – Melina Mercouri. Grała m.in. w filmie Nigdy w niedzielę i śpiewała tam przepiękną piosenkę, znaną u nas jako Dzieci Pireusu (Ta paidia tou Peiraia). Owe paidia będą nas prześladować na Santorini codziennie, grywane na każdym rogu ulicy na małych akordeonach przez małoletnie dzieci nie tyle Pireusu, ile raczej Bukaresztu. Musimy przejść przez wielki publiczny parking, zapchany do niemożliwości przez samochody osobowe i autokary z różnych krajów, których pasażerowie wysiedli lub wysiadają i tak jak my, dysząc w upale, przepychają się w górę do centrum miasta. Tam oczywiście nieustające Krupówki, ale odnajdujemy jeden z określonych przez Renatę celów – Muzeum Archeologiczne. Ma dwie sale, w których nie ma nic – nie zrobię tam ani jednego zdjęcia, tylko posiedzę w klimatyzowanym cieniu. Po kilku chwilach wąskimi, kolorowymi uliczkami dochodzimy do najwyższego punktu miasta, z pięknym widokiem na Stary Port i kalderę wulkanu, która jest jednym z „towarów eksportowych” Thiry. Widać stąd dokładnie, co po wybuchu wulkanu zostało z Thery - dawnej Strongli, czyli okrągłej: Santorini w kształcie postrzępionego rogalika od strony wschodniej, spora, też zamieszkała wyspa Therasia od północnego zachodu, bezludne wysepki Christiani, Eschati i Askania od południowego zachodu i malutka, też bezludna Aspronisi od południa, zaś na środku stanowiące główną atrakcję kaldery, niezamieszkałe Palea Kameni i mniejsza Nea Kameni.

Do portu można zjechać (i wrócić na górę) na ośle, co czujemy już od kilku minut, zejść po schodach (tę drogę wybiera ambitny Michał) albo przejechać się kolejką linową, co odpowiada gustom Renaty i moim. Notabene, wjazd na górę będzie odpowiadał nam jeszcze bardziej – tam, na dole, Renatka wiedziona instynktem właścicielki portalu Nie tylko Zakopane podstawi pani w kasie legitkę dziennikarską i okaże się że daje nam to wjazd za free.

Port malowniczy jak wszystkie porty świata (Port to jest poezja rumu i koniaku – jak śpiewał Krzysztof Klenczon) daje się zwiedzić w dziesięć minut, ale znajdujemy sympatyczną i niedrogą restaurację, gdzie zjadamy pierwszy posiłek tego dnia. Renatka kalmary, oczywiście, Michał jakieś wyszukane dania warzywne – podejrzewam, że on takie wybiera specjalnie po to, żebym nie zapamiętał i nie odgapiał od niego – ja, tradycyjnie – dzwonko miecznika, czyli swordfish z grilla. Po południu wracamy do Koroniosu, Michał podpisuje dokumenty o wynajęciu samochodu nissan micra i jedziemy na objazd kaldery, bocznymi drogami gdzieś po klifach. Malowniczo, ale jednostajnie – widoki na Thirę i Oję, biało-niebieskie domki, wiatraki, kościółki przykryte niebieskimi dachami, sprawiającymi wrażenie wykonanych sztancą z polistyrenu, zatoka, wyspa Nea Kameni, promy, łódki.

Wieczorem miejscowe winko. Są podobno dobre, ale trafiliśmy na początek na zupełnie takie sobie. Wieczór miły, basen pusty, obok nas mieszkają sympatyczni Francuzi, których zresztą na wyspie jest mnóstwo – oni oraz Niemcy, najbardziej interesują się zwiedzaniem zabytków. Jest ich tu – jak się przekonamy – dużo i bardzo ciekawych, ale cały czas towarzyszy nam świadomość, że wszędzie, gdzie by tu wbić łopatę, odkryje się coś z czasów przynajmniej achajskich, jeśli nie minojskich. Ale ucierpiałaby na tym turystyka, więc kopie się tylko tam, gdzie nie ma hoteli, pensjonatów, dróg i portów.

Dziś na Santorini mieszka stale ok. 15 tysięcy ludzi na obszarze 90 km2. Zapewne codziennie przybywa tyle samo gości. Większość spędza tu jeden dzień – spaceruje po starówce, ogląda kalderę z góry lub z morza, podziwia zachód słońca w Oji – i wraca promem do Iraklionu lub Pireusu. Santorini jest jedną z największych wysp archipelagu Cyklady. Renatka podśpiewuje przebój Kory Cykady na Cykladach, ale cykad na Santorini nie ma, przynajmniej nie dają się usłyszeć. Za zimno? Niemożliwe, cykady wyłączają się przy temperaturze poniżej 22 stopni, a tu jest na pewno znacznie więcej.

Ten wybuch wulkanu, który zniszczył wyspę (przedtem podobno nazywaną Stronglii, okrągła, albo Kalliste, piękna) prawdopodobnie miał miejsce w 1627 roku p.n.e., choć na podstawie źródeł porównawczych z starożytnego Egiptu datuje się ją na okres panowania faraona Jahmesa, czyli na lata 1550-1525. Różnica stu lat jest dość istotna w tym wypadku, bo gdyby dane o wcześniejszym wybuchu były prawdziwe, trzeba by zweryfikować całą chronologię egipską z okresu Nowego Państwa.

Na razie daty nieważne. Wybuch nastąpił w wyniku wtargnięcia morza do wnętrza wulkanu, skutkiem czego wierzchołek góry wystrzelił w niebo, po czym spadł do morza wraz z milionami ton rozpalonej lawy, naruszona została struktura geologiczna wyspy, niebo pokryły dymy wulkaniczne, a gigantyczne tsunami o wysokości do 200 metrów rozbiegło się po Morzu Egejskim, zalewając m.in. wybrzeża Krety, a nawet docierając do Egiptu. Wytworzony przez wulkan pumeks pokrył morze grubą warstwą i po latach rozproszył się na wybrzeżach wielu wysp nie tylko z archipelagu Cykladów.

Istotne też jest i to, że wybuch Thery łączy się – choć nie bezpośrednio – z upadkiem cywilizacji minojskiej i początkiem dominacji Achajów – a konkretnie Mykeńczyków. Eksplozja Thery spowodowała tsunami, które zniszczyło flotę miejscową i kreteńską, towarzyszące jej trzęsienie ziemi zrujnowało pałace Minojczyków, a zima wulkaniczna doprowadziła do osłabienia wegetacji, wymarcia wielu zwierząt i osłabienia siły militarnej Krety. Po latach Mykeńczycy, których wybuch Thery dotknął w niewielkim stopniu – przypłynęli i dokończyli dzieła zniszczenia. Nie musieli zresztą poddanych Minosa zabijać, po prostu ich sobie podporządkowali: u Homera król Idomeneos, Minojczyk jak najbardziej i wnuk Minosa, jest poddanym władcy Myken, arcykróla Agamemnona i bierze udział w wojnie trojańskiej. Ta wojna z kolei, datowana na ok. 1200 p.n.e. jest kolejną cezurą historyczną – po niej upadają w konsekwencji Mykeny (choć pod Troją zwyciężają), a ich miejsce zajmują dzicy Dorowie, którzy opanowują Spartę, Peloponez i wyspy – z Kretą na czele. Także Therę. Po nich z kolei przychodzą dopiero Grecy klasyczni, ci od Solona, Peryklesa, Fidiasza, Sofoklesa, Sokratesa i Platona.

Nudne, wiem. Dopijamy wino i zasypiamy, ukojeni szumem wiatru nad basenem.

Rano odpalamy nissana i jedziemy do położonej na południowych wschodzie miejscowości Kamari, skąd pokonując 21 agrafek – czyli zakrętów o 180 stopni – dojeżdżamy do ważnego stanowiska archeologicznego, nazywanego Archaia Thira, stara Thira. Tutaj od IX w. p.n.e. do 726 r. n.e. mieściła się stolica wyspy. Wielkie miasto – zajmuje cały wierzchołek góry Messavouno (396 m), do którego dochodzi się 800-metrową ulicą główną, o szerokości do 4 metrów.  Od zachodu wznosi się nad nami majestatyczna góra Proroka Eljasza (Oros Profitis Ilias), najwyższy szczyt Santorini – 567 m. Centrum starożytnego miasta ma powierzchnię jednego hektara, w środkowej części jest agora, teatr, liczne świątynie, a nawet niewielki dom, zapewne nie prywatny, z wizerunkiem gustownego fallusa z przyległościami i figlarnym napisem „Z pozdrowieniami dla moich przyjaciół”…

W IX wieku p.n.e. Thera została opanowana przez Spartan (niektórzy używają terminu: Dorów), którzy jako pierwsi od tragicznej eksplozji powtórnie skolonizowali wyspę i właśnie tutaj urządzili stolicę prowincji, wykorzystując doskonałe położenie tego miejsca – w bezpiecznym oddaleniu od głównego wówczas portu wyspy, nazywanego Oja (nie mylić z dzisiejszym miastem Oja na północy), tuż koło doskonałego punktu obserwacyjnego na szczycie najwyższej góry. Po kilku stuleciach Thera stała się kolonią egipskich Ptolemeuszy, po których przyszli Ateńczycy i wreszcie – Rzymianie. Przejęcie tych terenów przez Bizancjum zakończyło erę stołeczności Starej Thery.

Zostawiamy auto na darmowym parkingu, zatrzymujemy się na chwilę przy kasie - bilet normalny 4 €, ulgowy 2 €, można też za 14 € (ulgowy 7) kupić 4-dniowy bilet do wszystkich muzeów i stanowisk archeologicznych na Santorini. Wolny wstęp ma młodzież poniżej 18 roku życia, posiadacze kart wolnego wstępu i goście rządu greckiego. Aha, można wycelować w dzień wolnego wstępu – jest ich kilka, ale mnie się najbardziej podoba ten, który przypada na dzień 6 marca - urodziny Meliny Mercouri. Wolno podchodzimy główną ulicą w stronę centrum. Mijamy efektowny temenos, czyli obszar wotywny, ufundowany na przełomie IV i III w. p.n.e. przez admirała floty egipskiej, Artemidorosa z Perge. Warto tu przypomnieć, że faraonowie z dynastii ptolemejskiej byli czystej krwi Macedończykami, wywodzącymi się od Ptolemeusza I Sotera, syna Lagosa (stąd czasem nazwa – Lagidzi), który był jednym z diadochów - wodzów armii Aleksandra Wielkiego, którzy po śmierci króla usamodzielnili się i objęli panowanie nad poszczególnymi satrapiami. Do Ptolemeuszów należał Egipt, a także dłużej lub krócej Syria, Liban i Palestyna, Cypr, część Libii, południowo-zachodnie wybrzeża Azji Mniejszej i wyspy Morza Egejskiego. Choć zachowywali większość rytuałów egipskich, mówili i myśleli po grecku i zwykle odwoływali się do greckich bóstw. Tak jak Artemidoros, który poświęcił swój temenos Posejdonowi, Zeusowi i Apolinowi, każąc wyciąć na skalnej ścianie piękne figury symbolizujące tych bogów zwierząt – delfina, orła i lwa. Powyżej uwiecznił też swój wizerunek.

Główna ulica doprowadza nas do agory, którą otaczają liczne budynki prywatne i publiczne, świątynie i inne miejsca kultu, w tym – wczesnochrześcijański kościół św. Stefana, a także gimnazjon, teatr i rzymskie łaźnie. Są tu też ruiny garnizonu, gdzie w czasach Ptolemeuszy stacjonowało wojsko. Liczne fragmenty rzeźb, ceramiki czy broni trafiły do Narodowego Muzeum Archeologicznego w Atenach. Renata wpada na pomysł, że z takich ciekawych miejsc będziemy robić relacje video, na żywo, przy pomocy smartfona, wyposażonego w tzw. patyk. Na początku materiał będzie opublikowany na Facebooku, potem na portalu Renaty.

Wracamy. Michał dokonuje cudów, pewnie i bezpiecznie zjeżdżając po agrafkach, przepychamy się przez ciasne uliczki Kamari i kierujemy się powoli na południe wyspy. Naszym celem jest cypel Akrotiri, co jest nazwą typu masło maślane, bo po grecku ακρωτήρι to właśnie znaczy cypel. To słowo – występujące jako nazwa własna – spotykamy w Grecji wszędzie tam, gdzie ląd wcina się w morze. To znaczy wszędzie. Największe i najbardziej znane Akrotiri pamiętamy z Krety: to właśnie tam, na północ od Chani, położone jest lotnisko, na którym najczęściej lądujemy, mając w planach mieszkanie w zachodniej części wyspy. Santorińskie Akrotiri jest słynne głównie z tego, że znajduje się tam największe stanowisko archeologiczne na wyspie, gdzie odnaleziono miasto sprzed wybuchu wulkanu. Jego odkrywca, ateński profesor Spirydon Marinatos, jeszcze w latach 30. ubiegłego wieku odkopał – na Krecie! – minojską willę, przykrytą sporą warstwą pumeksu. Nie był to efekt wybuchu miejscowego wulkanu, więc profesor założył, że dotarł tam wulkaniczny materiał z Thery. Marinatos sądził, że jeśli na Krecie domy znalazły się pod cienką warstwą pumeksu i popiołu wulkanicznego, to na samej Thirze to zjawisko musi występować w znacznie większym stopniu. Na skutek sugestii ludności miejscowej podjęto w 1967 r. wykopaliska na Akrotiri. Ich efektem było odkrycie całego zasypanego miasta, które dziennikarze natychmiast nazwali „greckimi Pompejami”.

Po latach prac archeologów – samego Marinatosa i jego następców – udostępniono publiczności to, co już zostało odkryte, choć prace ciągle trwają. Cały teren został zadaszony (podobnie jak w oglądanym przez nas w zeszłym roku Pałacu Nestora na Peloponezie) i chodzi się po drewnianych pomostach, oglądając poszczególne stanowiska, zaopatrzone w szczegółowe opisy. Można też przyłączyć się do wycieczki, co i myśmy zrobili. Wcześniej z satysfakcją stwierdzamy, że bilet kosztuje 12 € (ulgowy 6), płaci Michał, my pokazujemy legitymacje.

Podobno odkopano zaledwie 3 procent tego, co znajduje się w tym miejscu, a ile takich miejsc jest na Santorinie jeszcze do okrycia? Warstwy tufów wulkanicznych mają tu niekiedy grubość 30 metrów! W wyniku wybuchu wulkanu nie tylko uległa zniszczeniu cała infrastruktura, powstająca przez kilka tysiącleci, ale powstała całkowicie nowa gleba, nowe skały, w ogóle cała nowa powierzchnia wyspy.

Stan zachowania odkrytych na Akrotiri obiektów jest niekiedy kapitalny. Ale… są to przeważnie ściany domów (drewniane dachy zniknęły), ulice, nieliczne pitosy, warsztaty, łóżka… Nie ma żadnych pozostałości po mieszkańcach, ani jednego szkieletu, nie zachowały się szczątki zwierząt domowych (z wyjątkiem świni), nie znaleziono żadnych cennych ozdób ani innych kosztowności. Wygląda na to, że cała ludność została jakoś ostrzeżona i bez paniki opuściła wyspę, zabierając swój majątek. Najstarszy odkopany tu dom pochodzi z połowy V tysiąclecia p.n.e. Budynki były dwu- i trzykondygnacyjne, często z przyległościami w postaci piwniczek i składów, zaopatrzone w system wodociągowy - gliniane rury doprowadzały wodę zimną ze źródła i termalną, zapewne ze zbocza wulkanu - i kanalizację spławną... Pomyśleć, że większa część zabudowań pochodzi z XXII-XX wieku przed naszą erą, podczas gdy w Polsce i we Francji królowie chodzili się załatwiać pod ścianami sal pałacowych jeszcze w XVI-XVIII wieku. Podobno tak liczne zamki nad Loarą powstały z potrzeby - gdy król i jego dwór przyozdobili w ten sposób już wszystkie sale jednego zamku - przenosili się do następnego, a służba przez kilka lat doprowadzała do użytku ten właśnie opuszczony... Nie chcę w to wierzyć... Ale lektura rocznika statystycznego uczy, że w Polsce w 2012 roku skanalizowanych było niespełna 65 % domów...

Wróćmy do Akrotiri. Po dawnych gospodarzach zostały kolorowe freski na ścianach. Większość już widzieliśmy w muzeach w Iraklionie i Atenach, gdzie prawdopodobnie umieszczono oryginały, in situ pozostawiając kopie. Kilka zobaczymy w Muzeum Prehistorycznym w Thirze. Tu, na miejscu nie uzupełniano ubytków i nie zawsze malowidła wyglądają tak efektownie, jak ich kopie, Cóż, mało kto z nas bez odpowiedniego makijażu czy retuszu wygląda efektownie już po kilkudziesięciu latach, a tu mamy do czynienia przeważnie z pięknościami sprzed pięciu tysięcy lat... Niebieskie małpy, kolorowe lilie, krokusy, ptaki naturalistyczne i w artystycznych skrótach… Mężczyzna niosący ryby, chłopcy ćwiczący walkę bokserską (tylko na prawych dłoniach mają rękawice!), kobiety z wyraźnym makijażem i długimi, czarnymi włosami… Kształty, kolory, sposób i technika malowania – wszystko to jest nam już dobrze znane. Tak, to dzieła podobne do tych, które spoglądają na nas ze ścian pałacu w kreteńskim Knossos. Niewątpliwie są różnice, w końcu malowali to różni artyści w różnych epokach, w dodatku Knossos był siedzibą królewską, a miasto na Akrotiri to zapewne portowa miejscowość nie koniecznie królewskiej rangi. Ale jest to ta sama kultura i sztuka, którą z braku lepszej nazwy odkrywca Knossos Arthur Evans nazwał sztuką minojską – od imienia, a może funkcji króla, opisywanego już przez Homera. Oglądamy szczególnie starannie tzw. Dom Admirała, zapewne należący rzeczywiście do jakiegoś dowódcy floty, bo główny fresk na ścianie przedstawia wpływającą do portu kawalkadę okrętów. Tutaj też robimy relację na żywo, która jednak ulatuje w eter i nie zostaje zapisana, szkoda.

Dziś osada znajduje się ok. 100 metrów od wybrzeża, ale przed wybuchem musiało być tu kilka budynków portowych. W pogodny dzień doskonale widać stąd Kretę. Głęboko wcięta zatoka gwarantowała bezpieczne zakotwiczenie statków. Niewątpliwie w tamtych czasach Akrotiri było świetną bazą dla statków handlowych, pływających między wyspami Morza Egejskiego i Kretą.

Wyspa leży w strefie dużej aktywności sejsmicznej i pierwsze poważne trzęsienie ziemi zniszczyło miasto w połowie XVII w. p.n.e. Odbudowano je szybko – kolejne wstrząsy przyszły kilkadziesiąt lat później. Czy to one zapowiedziały katastrofę? Po wybuchu Thery miasto zostało zasypane i na blisko tysiąc lat ślad po nim zaginął.

Dzień jeszcze długi, więc w drodze powrotnej zajeżdżamy na Czerwoną Plażę,  nazwaną tak dla koloru skał klifu, o które opiera się wąski pasek kamieni i żwiru. Tłok jak w Szczawnicy w pogodną niedzielę, nie ma gdzie wygodnie zaparkować, wędrujemy kawał drogi, żeby dojść do skalnych schodów, którymi trzeba kilka pięter wędrować na niegościnny spłachetek nad morzem. Chętnie korzystamy z pretekstu, który nas zatrzymuje po drodze - jest nim występ lokalnego skrzypka, grającego piękny, jazzujący grecki folk. Potem obiad w tawernie „Pod delfinami”, jeszcze jedna plaża – i pożegnanie drugiego dnia pod malowniczą latarnią morską, której oczywiście nie można obejrzeć z bliska, bo stanowi tajny obiekt wojskowy. Ale nikt nie zabrania cieszyć się widokiem na kalderę i pływające po niej stateczki. Dobiega końca drugi dzień na zatopionym wulkanie.

Odcinek 3