Maciej Pinkwart

Minojczycy

Odcinek 1

 

Iraklion

 

 

Która to już moja Grecja? Ósma, zdaje się. I trzecia Kreta. Dla Renaty i Michała – Grecja dziewiąta i czwarta Kreta. Tym razem jechaliśmy w strony zasadniczo dobrze znane – z jednym ważnym wyjątkiem. Ale na Krecie jest tak, że nawet w znanych stronach można znaleźć miejsca, koło których się przejeżdżało nie wiedząc, że jest tam coś ciekawego – a na Krecie zawsze jest coś ciekawego - albo takie, do których nie było czasu zaglądnąć, choć się o nich wiedziało. I zawsze się jest za krótko – tydzień, dwa, trzy – zawsze chciałoby się dłużej.

Tym razem znów jechaliśmy we wrześniu, i to w drugiej dekadzie, a więc już jakby pod jesień. W planie, poza zachodnią Kretą (mieliśmy mieszkać w znanym nam z poprzedniego pobytu apartamencie Kato Stalos Beach, usytuowanym niemal na plaży północnego wybrzeża, na granicy między miejscowościami Kato Stalos i Agia Marina, zaledwie dwanaście kilometrów od Chani. Ale przedtem trzeba było zdobyć zaliczenie z pewnego przedmiotu obowiązkowego, które odkładaliśmy dotąd z roku na rok.

Jeszcze przed świtem 12 września 2018 r. polecieliśmy z podkatowickich Pyrzowic do Iraklionu. Pogoda w Polsce kiepska, za Bułgarią zaczęło się przejaśniać, a nad Morzem Egejskim było już całkiem ładnie, dzięki czemu zobaczyliśmy z góry, jak na mapie Google’a cel naszej dzisiejszej wyprawy – wyspę Santorini. Z samolotu świetnie widać to, czego już realnie nie ma: okrągły kształt, jaki miała Thera (bo tak kiedyś się wyspa nazywała) przed wybuchem wulkanu, co zdarzyło się ok. 1500 r. p.n.e. dziś zaznaczony jest tylko kształtem obecnego Santorini, które stanowi południowo-wschodnią krawędź dawnej Thery oraz kilkoma wysepkami, rysującymi jej obrzeże na wschodzie. W samym środku otoczonej w ten sposób laguny jawią się dwie wysepki – Palea Kameni i Nea Kameni, które wyobrażam sobie jako czubek wulkanu, który wystrzelił w górę, a potem spadł w miejsce, które tymczasem zajęło morze.

Lecimy jednak dalej i w kilka chwil potem lądujemy na nadmorskim lotnisku stolicy Krety – Heraklionu. Zamówiona wcześniej przez Renatę taksówka wiezie nas do położonego tuż obok portu promowego hotelu „Marin”. Zostawiamy rzeczy i korzystając z faktu, że do rozpoczęcia doby hotelowej mamy jeszcze parę godzin – idziemy najpierw odebrać bilety na jutrzejszy rejs na Santorini, a potem na śniadanie w portowej tawernie. Niesamowite, jak solidne – pewno marynarskie – porcje tam dają. Zamówiłem omlet, nie pomny doświadczeń słowackich i okazało się że na Krecie tak jak i w Bańskiej Bystrzycy omelet to po prostu jajecznica, ale taka, że na desce sporej się nie mieściła. Renatka oczywiście jakieś świństwa morskie, a Michał eleganckie croissanty, też raczej dla wielorybników. Wracamy do hotelu, urządzamy się na jedną noc w maleńkim pokoiku z widokiem na port i startujące z nieodległego lotniska samoloty i idziemy na miasto - spacerkiem na starówkę i do Muzeum Archeologicznego. Oboje z Renatą jesteśmy członkami Międzynarodowego Stowarzyszenia Dziennikarzy i z tego tytułu mamy do muzeum wstęp za darmo. Do wszystkich muzeów – i nie tylko muzeów. Grecja pod tym względem jest zupełnie wyjątkowa. Wstępy kosztują rozmaicie – 2, 4, 6, 12 euro. Niesamowite, ileśmy zaoszczędzili! Oczywiście,  członkostwo w Stowarzyszeniu też kosztuje. Ale „zwraca się” po kilku dniach… Jesteśmy tu już drugi raz – niewiele się zmieniło przez te dwa lata – ale jest to niesamowite, jak bardzo czuje się tutaj oddech przeszłości. Najwięcej, oczywiście, jest zabytków minojskich. I dobrze, bo jeśli to czego się naczytałem jest prawdą, to na Santorini spotkamy się z pokrewną kulturą, jak w czasach pałacowych na Krecie. Więc oglądamy jeszcze raz chłopca, skaczącego przez byka, wężową boginię z pięknymi piersiami na wierzchu, długowłosych książąt z Knossos i oczywiście znów robimy sobie fotkę z dyskiem z Fajstos, pokrytym tajemniczymi znakami hieroglificznymi, zdaje się z czasów, kiedy nawet pismo linearne A jeszcze nie weszło w użycie. I byki, byki w dziesiątkach postaci – a na ceramice motywy morskie. Ryby. Ptaki. Ale żeby jako ozdoba występował pysk świni?

 

 

Po zwiedzeniu muzeum spokojny spacer przez starówkę. Upał, oczywiście, ale też duszno i powoli zaczyna się chmurzyć: wygląda na to, że pogoda się niebawem zmieni. Dochodzimy do modnej restauracji „Ippokampos” i siadamy na zewnątrz, nie bacząc na wzmagający się wiatr. „Konik Morski” oferuje mnóstwo dań kuchni greckiej, no i oczywiście dania morskie – kilka kroków za nami widać Morze Kreteńskie, ciągnące się aż do Santorini. Pierwsze piwo Mythos, pierwsze kalmary, pierwsze chicken souvlaki, mousaka

Restauracja ma trzy części - jedna osłonięta nad morzem, druga - na świeżym powietrzu, też nad morzem, trzecia - a właściwie pierwsza - po drugiej stronie ulicy. Kelnerzy niosący tace lawirują między samochodami, nikomu to nie przeszkadza, przynajmniej nikt tego nie okazuje. Przy stolikach towarzystwo międzynarodowe, ale większość stanowią Grecy.

Iraklion - tak mówią tutejsi i tak zapisywana jest nazwa stolicy Krety - Ηράκλειο, ale musimy wciąż pamiętać że litera H czyta się w nowogreckim jak "i". U nas obowiązuje wymowa z greki antycznej, a więc - Heraklion. Największe miasto Krety - liczy prawie 150 000 mieszkańców i jest czwartym co do wielkości miastem Grecji. I, jak na Kretę - jest stosunkowo młode. Ślady osadnictwa co prawda pochodzą z siódmego tysiąclecia p.n.e., ale chyba nie było tu samodzielnej osady, tylko jakieś przedmieścia, a może mały port, wszystko to zdominowane przez odległe zaledwie o sześć kilometrów potężne Knossos, pałac największych władców Krety minojskiej. Ten Iraklion, jaki znamy, założony został przez Arabów w 824 roku jako nadmorski fort obronny, otoczony fosą - od której zresztą wzięła się pierwsza nazwa miasta - Chandak, co właśnie po arabsku znaczy "fosa". Z fortu korzystali przede wszystkim śródziemnomorscy piraci, a może należałoby powiedzieć: korsarze, bo byli w służbie arabskich zdobywców i w ich imieniu prowadzili morską wojną z flotą Bizancjum. I właśnie rycerze z Konstantynopola w 961 roku zdobyli fort, złupili ogromne skarby piratów i przez ponad dwa stulecia panowali nad miastem, nazywanym przez nich Khandak. Wreszcie w 1204 roku port kupili Wenecjanie, przebudowali i umocnili fortecę nadmorską, która i dziś wzbudza podziw turystów, chętnie fotografujących się na tle zdobiących mury płaskorzeźb, przedstawiających Lwa św. Marka. Wenecjanie zwłoszczyli dawną arabską nazwę na Candia. Miejscowość bardzo się powiększyła, a jej znaczenie - wojskowe, handlowe i komunikacyjne wzrosło tak bardzo, że słowem Candia nazywano niekiedy całą Kretę. W połowie XVII wieku wyspa została opanowana przez Turków, ale Candia, a właściwie jej forteca, obsadzona przez Wenecjan, Francuzów i Hiszpanów broniła się przez 22 lata. Turcy opanowali miasto w 1669 r. i trwali tu aż do końca XIX w. , kiedy to w 1898 roku na skutek wieloletniej walki powstańczej na Krecie i regularnej wojny grecko-tureckiej na kontynencie, pod naciskiem państw zachodnich Kreta stała się samodzielną republiką, pod protektoratem Grecji. Wtedy wobec miasta używano nazwy Megalo Castro, wielki zamek. W 1919 roku Kreta stała się częścią Grecji, a Candię przechrzczono na Heraklion, miasto Heraklesa, co miało nawiązywać do rzymskiego portu Heracleum, znajdującego się w pobliżu. Stolicą Krety Iraklion stał się w 1971 roku, kiedy to miano utraciła Chania.

Do Knossos w tym roku się nie wybieramy, choć mamy blisko. Byliśmy już w tym Disneylandzie przed laty (Renata nawet dwa razy), nie podobało się nam głównie przez nachalność rekonstrukcji Evansa i przez dzikie tłumy zwiedzających, jednak pewno trzeba by tam wrócić z nieco większą wiedzą o czasach minojskich Krety. Może kiedyś.

Herakles... Jego związki z Kretą kojarzą mi się - mitologicznie, rzecz jasna - z historią, kiedy to (proszę wybaczyć, rzecz jest całkiem nielogiczna!) król Minos poprosił Boga Morza, Posejdona, by zesłał mu wielkiego byka, którego by chciał dostać na ofiarę. Posejdon wyłonił z morza piękne zwierzę, ale chytry Minos zamiast poderżnąć mu gardło, schował go do swojej obory w Knossos, licząc na to, że stanie się cennym reproduktorem, a Posejdonowi zaszlachtował inne zwierzę. Bóg się wściekł na to oszustwo i zesłał na wyspę szaleństwo. W byku zakochała się królowa Pazyfe i za pomocą chytrej sztuczki rzeźbiarza Dedala doprowadziła do erotycznego aktu ze zwierzątkiem, wchodząc nago do pięknie wyrzeźbionej krowy. W wyniku czego narodził się hybrydowy potwór Minotaur - człowiek z głową byka, a jego tatuś, widząc jak go zrobiono w konia, oszalał i zaczął pustoszyć Kretę, czemu nikt nie zdołał się przeciwstawić. Wtedy na pomoc wezwano Heraklesa, który w ramach swojej siódmej pracy byka poniekąd oswoił i popłynął na nim do Aten. Te pływające byki to rzeczywiście specialité de la maison Krety. W wypadku siódmej pracy Herakles był wyjątkowo wielkoduszny, bo byka wypuścił wolno w okolicach Maratonu, ale bydlę nie zaniechało swojego fatalnego zwyczaju buchania ogniem z nozdrzy i konsumowania Achajów na surowo, więc już bez większych ceregieli do akcji przystąpił bohater ateński, Tezeusz (ten sam, który później przy pomocy - znów! - Dedala oraz Ariadny, pokonał byczego syna Minotaura) i było po byku.

 

 Prosimy o rachunek, przynoszą na deser gratisowe arbuzy, winogrona i ćwiartuchnę raki. Nie dajemy się niczemu zmarnować, po czym powolutku wędrujemy nabrzeżem w stronę weneckiej twierdzy, podobnej do tej, jaką znamy z Chani. Tę z Iraklionu znamy również z poprzedniego pobytu – jej szczególną cechą jest to, że po lewej, zachodniej stronie chroni ją dość iluzorycznie falochron – o którego kamienie co chwila rozbryzguje się morze. Wiatr się wzmaga, niebo zachmurzone, fontanny wody oblewają fotografujących się z nimi turystów.

Zakupy po drodze i wieczór na balkonie, z widokiem na startujące co kilka minut samoloty.

Odcinek 2