Maciej Pinkwart

Szaleństwo i metoda

(Tekst napisany dla portalu "Nie tylko Zakopane")

 Po Szekspirze opisywanie szaleńców jest dla dramaturgów nie lada wyzwaniem. Ale wariaci w teatrze wciąż powracają, bo publiczność to lubi, tak jak lubi śmiać się z pijanych, garbatych, jąkałów, nieszczęśliwie zakochanych, zboczeńców i polityków. Być może też tematyka jest tak popularna, bo nieustannie konstatujemy, że od normalności do szaleństwa jest w zasadzie tylko mały kroczek, a życie w naszych domach tak na co dzień niewiele różni się od życia w domu wariatów. To, oczywiście, banał. Ale zapewne normalny, w teatrze, noszącym imię autora Wariata i zakonnicy, nazywanego też Wariatem z Krupówek.

 

Tę postszekspirowską lutnię po Bekwarku usiłował podjąć współczesny czeski dramaturg, filmowiec, w przeszłości muzyk punkowy Petr Zelenka (ur. 1967), którego sztukę Opowieści o zwyczajnym szaleństwie (napisaną w 2001 r., a w 2005 – sfilmowaną) Teatr Witkacego zaprezentował 8 sierpnia 2015 r. na scenie Atanazego Bazakbala.

Bohaterami są tzw. zwyczajni ludzie, którzy mogliby być sąsiadami każdego z nas. Ojciec (Krzysztof Łakomik) jest emerytowanym lektorem komunistycznych kronik filmowych, którego charakterystyczny głos rozpoznają ludzie nawet po latach. Czyli wypisz-wymaluj: Andrzej Łapicki. Ale czeski lektor jest nieśmiały, wycofany, stroniący od kontaktów z ludźmi, nie stroniący za to od piwa. Matka (Jaga Siemaszko) uważa prostrację męża za objaw chorobowy, wmawiając mu Alzheimera, demencję starczą, a nawet chorobę Parkinsona. Sama jest nadaktywna, interesuje się chorobliwie polityką zwłaszcza w aspektach międzynarodowych, zbiera na ten temat wycinki prasowe i całymi stertami przesyła 35-letniemu synowi. Petr (Andrzej Bienias) nie mieszka z rodzicami (w oryginale u Zelenki był kontrolerem lotniczym, ale stracił tę pracę i zarabia jako robotnik w terminalu towarowym na lotnisku), właśnie odeszła od niego dziewczyna, a on z tęsknoty za nią podejmuje rozmaite desperackie próby odzyskania utraconej miłości. Jana (Adrianna Jerzmanowska) w głębi duszy nadal go kocha, sama też jest trochę szalona, ale podejmuje próbę uniezależnienia się od toksycznego związku, planując wyjść za mąż za normalnego do niemożliwości Alesza (Marek Wrona). Piotr przyjaźni się ze sfrustrowanym Muchą (Dominik Piejko), który nie mogąc znaleźć stałej partnerki, zaspokaja swoje potrzeby z osiedlową sprzątaczką Anną czy sklepowym manekinem Ewą (Michał Barczak), a także przy pomocy rozmaitych technicznych gadżetów. Po sąsiedzku z Piotrem mieszka młoda para poniekąd artystyczna: Jerzy (Piotr Łakomik) to sfrustrowany niegdyś bardzo popularny kompozytor wpadającej w ucho muzyki, który od czasu związania się z nową partnerką cierpi na niemoc twórczą i nie tylko, zaś przeerotyzowana Alicja (Emilia Nagórka) wyznaje sąsiadowi, że ich pożycie seksualne jest możliwe tylko wtedy, gdy ktoś obcy patrzy na to, co robią. Piotr zgadza się za opłatą w pieniądzach i poniekąd w naturze być takim widzem. Sprawa nieco przyspiesza w momencie, gdy Ojciec przypadkowo poznaje młodą i dość zwariowaną rzeźbiarkę Sylwię (Joanna Banasik), która nie kojarzy co prawda jego głosu z socjalistycznymi nostalgiami, ale uświadamia starszemu panu, że życie w każdym wieku i w każdej sytuacji może dawać satysfakcję.

Zelenka nie odkrywa żadnych Ameryk i zestawia pewną liczbę schematycznych sytuacji, które sporo mówią o życiu, łatwo trafiają do widza, wywołując u jednych poczucie identyfikacji, u innych sprzeciw, a jeszcze u innych – rubaszny rechot. Jest to idealny przykład czegoś najzupełniej przeciwstawnego teatralnym ideom Witkacego, dla którego sztuka nie może powtarzać prawdziwego życia i prawdziwych uczuć, zaś w teatrze chodzi o to „abyśmy się niczego nie uczyli i nie rozstrzygali problemów wraz z autorem, tylko abyśmy patrząc na splątany, złożony z działań, wypowiedzeń, obrazów i wrażeń muzycznych konstrukcyjny prąd stawania się, znaleźli się w świecie Formalnego Piękna, mającego swój sens, swoją logikę i swoją PRAWDĘ” (S.I. Witkiewicz, Teatr. Wstęp do teorii Czystej Formy w teatrze). Co więcej - aktor „nie może dbać o to, czy jakaś histeryczka dostanie spazmów, czy nie, jakiś pan powie sobie: »oto zupełnie było tak ze mną w Maciejowie w 1925 roku«. Powinien być jedynie (i czuć się – to najważniejsze) elementem w pęku czy splocie wydarzeń – ale nie w znaczeniu życiowym, tylko artystycznym. Na tym polega jedynie prawdziwa twórczość aktorska, w związku z autorem i reżyserem, a nie na udawaniu jakichś typków i kopiowaniu mniej lub więcej dokładnym »kawałków życiowych«, jakimi są przeważnie dzisiejsze sztuki sceniczne” (S.I. Witkiewicz, O artystycznej grze aktora, „Przegląd Wieczorny” 1927, 4 czerwca, nr 127).

I tym założeniom powinien być podporządkowany prawdziwy teatr, do którego pan Kowalski nie wybiera się przecież po to, żeby oglądać na scenie życie pana Malinowskiego, który mieszka piętro wyżej. Jeśli interesuje go życie pana Malinowskiego, który mieszka piętro wyżej, powinien pójść nie do teatru, tylko do pana Malinowskiego piętro wyżej.

Są, naturalnie, w sztuce Zelenki dobre pomysły fabularne (poznanie Sylwii dzięki przypadkowo wstukanemu numerowi telefonu, budka telefoniczna jako miejsce zdobywania nowych mężczyzn przez Janę…), ale jest ich mało w proporcji do bebechowatej sieczki banałów. Są – jak czytamy w programie spektaklu – elementy realizmu magicznego, ale nie odebrałem ich tak, jak w powieściach Marqueza, tylko jakby to były wyznania, dokonywane na kozetce u psychoanalityka przez osobę, której naprawdę się wydaje, że wiszący na sznurku koc ożywa i przekształca się w „przystojnego kobietona pierwszej klasy” – jak by napisał Witkacy, że taneczny komentarz (Anita Podkowa jako Tancerka) do spektaklu jest po prostu elementem erotycznego snu bohatera, a nie ilustracją uczuć metafizycznych, a baletowe ożywanie lalki z sex-shopu jest po prostu spełnieniem perwersyjnych marzeń mężczyzny, w życiu zdominowanego przez kobiety. Są wreszcie kapitalne, choć nie zawsze dostrzegane konstatacje – jak na przykład ta, że zdaniem Matki szczęście w rodzinie nie polega na miłości, tylko na bezpieczeństwie, gwarantowanym tym, że zawsze ktoś może drugiemu dać dobrą radę. No właśnie – nie musimy się kochać, nie musimy nawet sobie pomagać: ważne jest to, żeby komuś doradzić. Szaleństwo, ale jakże często spotykane…

Sztuka jest zdecydowanie za długa i brak stanowczej reżyserskiej interwencji w tekst skutkuje ziewaniem publiczności, usypianej powtarzającymi się sytuacjami i wygłaszanymi tyradami pełnymi komunałów, które śmiało mógłby sobie widz dopowiedzieć sam, bazując na własnych doświadczeniach. W czasie przerwy w spektaklu (dziwaczny pomysł – jeżeli sztuka ma budować pewne napięcie emocjonalne, to przerywanie jej w połowie, by dać zarobić baristom lub dać wytchnienie mięśniom pośladkowym skutecznie to napięcie likwiduje) pewna liczba osób po prostu poszła do domu, znudzona czy zwyczajnie zmęczona. Drugim mankamentem, wynikającym z zamysłu inscenizacyjnego jest umieszczenie akcji w trzech różnych miejscach małej salki kawiarni AB, co powoduje praktyczną niemożność normalnej percepcji tekstu, gry aktorskiej i innych finezji teatralnych, połączoną z niebezpieczeństwem tzw. heksenszusu… Jaki to miało sens sceniczny, poza pokazaniem niedorozwiniętym widzom, że rzecz dzieje się w kilku różnych przestrzeniach – nie wiem. Współczesny teatr, niestety, coraz częściej stosuje taką metodę, że w coraz większym stopniu abstrahuje od widza i to, czy tekst, ruch i napięcia kierunkowe zostaną przez publiczność odebrane wydaje się dla inscenizatorów nie mieć znaczenia. W tej sytuacji sztuka staje się grą, toczącą się między aktorami, reżyserem, scenografem i resztą personelu teatralnego, w której widz jest tylko niezbyt lubianym, choć ekonomicznie niezbędnym kibicem. Moim zdaniem umiejscowienie spektaklu na dużej scenie (nawet z podzieloną przestrzenią ekspozycyjną) przy tradycyjnym układzie krzeseł, dałoby znacznie lepszy efekt artystyczny. Co mi po finezji pomysłów reżysera, jeśli siedząc w ciasnocie trzeciego rzędu na środku nie odbiorę przynajmniej jednej trzeciej spektaklu, bez narażania się na kręcz szyi i utyskiwanie sąsiadów, między którymi muszę się rozpychać i im zasłaniać, żeby samemu coś zobaczyć?

Gra aktorska w większości doskonała i trudno by było znaleźć kogoś, kto zagrał źle. Takich aktorów zresztą w „Witkacym” nie ma. Może największe wrażenie robi Krzysztof Łakomik jako Ojciec i Jaga Siemaszko jako Matka. W pewnym momencie pomyślałem, jakby świetnie mogli zagrać w sztuce Ionesco Krzesła... Rewelacyjny był „nowy nabytek” (2015) Teatru Witkacego Michał Barczak, grający niemal witkacowskiego kobietona, świetnie wyglądający, doskonale ucharakteryzowany i demonstrujący znakomite umiejętności baletowe, zresztą zgodnie ze swoim wykształceniem i poprzednią profesją (poznańska Ogólnokształcąca Szkoła Baletowa, PWSFTT w Łodzi, 3 lata w Teatrze Wielkim w Łodzi jako tancerz baletu). Andrzej Bienias jako Piotr był idealnym odwzorowaniem człowieka absolutnie normalnego, który na skutek zbiegu niesprzyjających okoliczności zachowuje się jak wariat, by móc powrócić do normalności. Zresztą szaleństwo – rozumiane jako autentyczność emocji – zjednuje mu miłość Jany. Co, jak wiemy, jest o tyle normalne, że Andrzej i Ada są od wielu lat doskonałym małżeństwem…

Tak czy inaczej, mimo paru mankamentów, uważam spektakl za interesujący i Opowieściom o zwyczajnym szaleństwie wróżę w zakopiańskim teatrze wielkie powodzenie.

Sztukę reżyserowała Agata Biziuk, absolwentka warszawskiej Akademii Teatralnej i jej zamiejscowego Wydziału Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku – młoda, niezwykle ceniona i robiąca wielką karierę. Scenografia Paweł Brajczewski, kostiumy Paulina Mańkiewicz, muzyka Adrian Jakuć-Łukaszewicz, ruch sceniczny – Anita Podkowa.

 

------------------------------------------------

Petr Zelenka, Opowieści o zwyczajnym szaleństwie, przekład: Krystyna Krauze, reżyseria Agata Biziuk, Teatr im. St. I. Witkiewicza, Zakopane, premiera 8 sierpnia 2015.