Maciej Pinkwart

Lilka w Nowym Targu

 

 

Wydawałoby się, że środek dnia i środek miasta to nie najlepsze okoliczności do słuchania poezji i wzruszania się nią. Ale niezbyt romantyczna sala nowotarskiego ratusza, dla wielu wciąż jeszcze kojarząca się z dźwiękami „Marsza Weselnego” Mendelssohna, rozbrzmiewającymi tu nad biurkami urzędników stanu cywilnego, wypełniła się do ostatniego miejsca, gdy Adrianna Jerzmanowska i Jerzy Chruściński z zakopiańskiego Teatru Witkacego pojawili się wśród nas, by zaprezentować Intermezzo – recital aktorski według tekstów Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej.

To ciągle najmodniejsza i najbardziej znana z polskich poetek i jedyna, której twórczość była jeszcze za jej życia popularna niemal tak, jak wiersze najwybitniejszych Skamandrytów, z którymi dzieliło ją, poza płcią – niemal wszystko, a łączyło jedno: znakomite wyczucie formy i niebywale kunsztowne rzemiosło. Ten brylant sztuki poetyckiej wymagał niezwykle cennej oprawy – i taką dostał, w postaci muzyki Jerzego Chruścińskiego (do większości prezentowanych tekstów; część była recytowana) i doskonałej aktorskiej interpretacji Ady Jerzmanowskiej. Nienaganna dykcja, oszczędna mimika i świetnie wystudiowany gest podkreślały wszystkie walory tekstu, ale było jeszcze coś poza tym. Tak jak muzyka to tak naprawdę jest to białe pomiędzy nutami, tak poezja to są nienazwane do końca emocje, które autor szyfruje tekstem, ale wydobywa je dopiero czytający i przeżywający człowiek. A te mimo symbolicznej tylko scenografii, niejakiej surowości ratuszowej sali i chłodu pierwszego jesiennego dnia za oknem, były doskonale wyczuwalne podczas spektaklu.

Intermezzo funkcjonuje w przestrzeni Teatru Witkacego już od 2009 roku – początkowo prezentowane na scenie Atanazego Bazakbala, ostatnio – w czasie poniedziałkowych seansów kameralnych w Dworcu Tatrzańskim. 22 września 2013 po raz pierwszy pokazano je w nowotarskim Salonie Poezji i jest to, miejmy nadzieję, początek całej serii spektakli kameralnych „Witkacego”, których przeniesienie na grunt nowotarski jest możliwe i potrzebne. A że Lilka – jak nazywano Marię, córkę Wojciecha Kossaka – była z Podhalem blisko związana, to wybór tego właśnie spektaklu na początek wydaje się bardzo trafny. Urodziła się 122 lata temu w Krakowie, w wieku 24 lat wyszła za mąż za austriackiego oficera Władysława Bzowskiego, ale to wojenne małżeństwo (1915) nie przetrwało wojny, a po jego unieważnieniu jej mężem został mieszkający wówczas w Zakopanem – Jan Gwalbert Henryk Pawlikowski, pisarz i publicysta, narciarz, taternik i oficer Kompanii Wysokogórskiej. Zamieszkała wraz z nim w projektowanym przez Witkiewicza pięknym „Domu pod Jedlami”, gdzie m.in. tworzyła wiersze, które potem weszły w skład jej pierwszego tomiku Niebieskie migdały.

I to małżeństwo nie było szczęśliwe, podobnie jak większość jej miłości… Jedną z nich był Witkacy, którego krótkotrwały romans z Lilką (skądinąd kuzynką jego żony) omal nie doprowadził do rozpadu małżeństwa Witkiewicza. Jan Gwalbert Henryk Pawlikowski dość szybko porzucił atrakcyjną i utalentowaną żonę dla uzdolnionej tancerki wiedeńskiego baletu, Valerie Konschinsky, dla której sam wstąpił do baletu i tańczył u jej boku, a potem, po unieważnieniu małżeństwa z Marią – z nią właśnie się ożenił. A potem pojawił się José Manuel Sarmento de Beires, portugalski lotnik-poeta. Cóż – historia jak z kiepskiego filmu: przeczytała o nim, gdy wsławił się w 1927 r. samotnym przelotem przez Atlantyk. Zobaczyła jego zdjęcie, napisała. Umówili się tegoż roku w Paryżu. Pojechała. Przeżyli tam upojne trzy miesiące, aż któregoś dnia w drzwiach ich hotelowego pokoju stanęła jego żona…

Jej została sympatia do lotnictwa – kilka lat później wyszła za mąż za oficera polskiego lotnictwa Stefana Jasnorzewskiego. I z nim w 1939 r. wyjechała do Francji, a potem do Anglii. Całe życie miała kłopoty z kręgosłupem, pisała na stojąco, przy specjalnie skonstruowanym pulpicie. Po wojnie rak ostatecznie zwyciężył – zmarła w 1945 r. w Manchesterze.

Tak sobie właśnie to wszystko przypomniałem, słuchając ostatniego wiersza recitalu i obserwując ze wzruszeniem prawdziwą łzę, która podczas wykonywania tej piosenki spływała po policzku aktorki:

Zwiędły suknie i wachlarz z piór strusich

Czas opada jak chmura szarańczy

Wszystko kończy się prędzej niż musi

Gra muzyka lecz nie ma z kim tańczyć…

 

22 września 2013

 

Patrz też na portalu "Podhale - Region"