Maciej
Pinkwart
Urok
Szymanowskiego
Niedawno Danuta
Gwizdalanka otrzymała nagrodę Koryfeusza Roku za świetną książkę „Uwodziciel”,
której drugie wydanie niebawem się ukaże w Polskim Wydawnictwie Muzycznym. To,
że twórca „Harnasiów” miał niezwykły urok osobisty podkreślali wszyscy, którzy
go znali – bez względu na ich stosunek do jego muzyki i do niego osobiście. Urok
ten był jedną z przyczyn, dla których tak szeroki oddźwięk wywołała akcja
Zdzisława Sierpińskiego i Jerzego Waldorffa, w wyniku której ruszyła wielka
społeczna „zrzuta”, co doprowadziło do wykupienia zakopiańskiej „Atmy” i
przekształcenia jej w muzeum biograficzne kompozytora. Na marginesie warto
dodać, że efekt owej zbiorki wyniósł bodaj 460 tysięcy złotych, Zofia Walczakowa
– właścicielka Atmy – sprzedała dom za 400 tysięcy (kilkanaście tysięcy poniżej
wyceny oficjalnej), ale koszt remontu, sfinansowanego z budżetu Ministerstwa
Kultury i Sztuki przekroczył 2,5 miliona złotych…
W przyszłym roku
minie 10 lat, jak mnie ówczesna dyrekcja Muzeum Narodowego w Krakowie wywaliła z
Atmy (która jest oddziałem MNK) dlatego, że byłem tam już za długo i za bardzo
mnie z muzeum Szymanowskiego utożsamiano, a ja za mało utożsamiałem się z muzeum
krakowskim. Ale ów urok Szymanowskiego sprawia, że wciąż jego sprawy są mi dość
bliskie.
Urok ten działał przez wiele lat szeroko i daleko poza Zakopanem, poza Polską, a nawet poza Europą. O spotkaniu z Sergiuszem Lifarem w przededniu otwarcia muzeum w Atmie już pisałem. Po niespełna dziesięciu latach język francuski znów zabrzmiał w jej drewnianych ścianach. Już nie pamiętam, jak to się stało, że młodziutka i ładniutka (zauważacie różnicę, między określeniem „ładna”, a „ładniutka”?) belgijska studentka Joëlle van Hyfte w ponurych latach 80. załatwiła sobie zaproszenie (a chyba także stypendium) polskiego Ministerstwa Kultury, skutkiem czego w 1984 r. przyjechała do Zakopanego, żeby tu na miejscu zapoznać się ze sprawami Szymanowskiego, bo pisała pracę dyplomową o jego mazurkach. Była muzykolożką (po rosyjski brzmi to ładniej: muzykowied’ma…) i mieszkała w Brukseli przy alei pułkownika Picquarta, co już na wstępie usposobiło mnie do niej bardzo przychylnie. Te mazurki zresztą szybko poszły w odstawkę, w każdym razie prawie w ogóle o nich nie rozmawialiśmy, jako że nasza Brukselka jak gąbka chłonęła niezwykłą atmosferę Zakopanego, Atmy i takiej spontanicznej sympatii, jaką otoczyła ją szybko ówczesna zakopiańska elita. Po owej pierwszej wizycie nastąpiły kolejne, Joëlle brała udział w kolędowych „Wieczorach w Atmie”, organizowanych dla środowiska twórczego spod Giewontu, w których team, składany naprędce z zawodowych muzyków, którzy akurat bywali w Zakopanem i chętnych amatorów grał i śpiewał kolędy, wszyscy obecni łamali się opłatkiem i starali się zapomnieć, że generał wciąż trzyma nas za mordę. W Atmie to nie działało…
Zdzisław Sierpiński -->
<-- Tadeusz Brzozowski i Joëlle van Hyfte
Joëlle
miała piękny, choć niewielki głosik, śpiewała walońskie kolędy, do których nuty
pracowicie rozpisywała na mocno improwizowany skład, była na wigilii u nas w
domu, odwiedzała malarzy i rzeźbiarzy zakopiańskich, chodziła po górach – no,
może nie koniecznie po górach, ale po dolinkach reglowych. Zazwyczaj mieszkała
prywatnie, a większość czasu spędzała u mnie. Była oczywiście francuskojęzyczna,
ale studiując Szymanowskiego nauczyła się po polsku na tyle, żeby dość swobodnie
się porozumiewać. Byliśmy wobec siebie bardzo kurtuazyjni: ona mówiła do mnie po
polsku, ja do niej po francusku – a przynajmniej w języku który francuski z
grubsza przypominał. Czasem udawało się nam porozumiewać mimo tego, jako że mowa
ciała bywa intertekstualna.
Przy okazji trzeciego zakopiańskiego pobytu Joëlle
udało mi się ją namówić, żeby nagrała dla Atmy audioprzewodnik po francusku.
Francuzów co prawda w Atmie w nadmiarze jakoś nie miewaliśmy, ale mieliśmy
nadzieję, że kiedyś się to zmieni. Któregoś jesiennego wieczoru w 1986 roku Joëlle
czytała coś w kuchni, ja się zamknąłem w pokoju, bo miałem jakieś pilne pisanie
i chciałem, żeby mi nikt nie przeszkadzał, ale w pewnym
momencie
usłyszałem dzwonek do drzwi, a potem łamaną polszczyznę, w której nieznany gość
mówił, że on przychodzić do pan direktor z Atma… Wyszedłem. W korytarzu
stał nieduży Japończyk, który poinformował, że przyjechał
z Japonii specjalnie po to żeby zobaczyć Atmę. Było
zamknięte, dobijał się, ktoś mu powiedział, gdzie ja mieszkam, no i przyszedł…
Pomyślałem sobie, że ten ktoś ma przechlapane i nie może liczyć w tym miesiącu
na uznaniową premię….
Tak naprawdę, to Takehisa Ito przyjechał z Paryża, gdzie pracował w japońskim
biurze podróży i z tego powodu był już kiedyś w Polsce. Ale teraz nauczył się
trochę języka, a ponieważ kocha muzykę, więc zatrzymał się w Krakowie i
powiedziano mu, że to już tylko o kilka kroków do Zakopanego, gdzie jest muzeum
Szymanowskiego. Strasznie mi się nie chciało brać kluczy do Atmy, wychodzić z
domu i oprowadzać gościa. Zacząłem go zniechęcać, że późno, że autobus do
Krakowa mu ucieknie, że w sumie nie ma czego oglądać… I wkurzało mnie okropnie,
że nie robiło to na nim złego, a właściwie żadnego wrażenia. Potakiwał, kiwał
głową i wciąż się uśmiechał.
- Nic nie szkodzić. Jutro przyjechać też. Teraz czuć atmosfera polski dom koło
Atma.
Nic prawie nie było na kolację, ale Ito-san okazał się z pierwszego zawodu
kucharzem, więc pokroił chlebek na cieniutkie skibeczki, coś do tego się
znalazło, na koniec zainteresował się naszą Brukselką. Oboje byli
francuskojęzyczni, oboje przyjechali do mnie dla Szymanowskiego – miałem
nadzieję, że jakoś się sobą zajmą, po czym Japoniec sobie pójdzie, a ja wrócę do
roboty. Nic z tych rzeczy.
W ramach wyczuwania atmosfery przyszli do mnie do pokoju, zapewniając, że nie
będą przeszkadzać, żebym się nimi nie przejmował i robił swoje. I rozmawiali.
Ale nie po francusku, tylko po polsku… Wyskoczenie oknem nie rozwiązywało
problemu, bo mieszkałem na parterze.
Nie było rady. Wziąłem klucze i poszliśmy we trójkę do Atmy. Ito był zachwycony.
Bez przerwy mówił, po japońsku, po francusku i po niby-polsku, robił zdjęcia i
się wzruszał. Ledwo udało się go wypchnąć do Krakowa ostatnim autobusem.
Nie
na długo. Wrócił chyba pierwszym, następnego dnia. Dostał śniadanie
kontynentalne, jeszcze raz obejrzał muzeum, kłaniał się wszystkim dookoła,
na szczęście potem udało się namówić Joëlle, by wystąpiła w charakterze
przewodnika zakopiańskiego i przeciągnęła go przez Krupówki.
Dziesięć lat później w Paryżu z głupia frant zaszedłem do tego japońskiego biura
podróży, mieszczącego się przy Champs Elysées. Nikt tam nie słyszał o panu
Takehisa Ito. Pewno wrócił do zawodu kucharza.
Ale Japonia w Atmie była często reprezentowana, głównie za sprawą studentów
(zazwyczaj – studentek) profesora Susumu Tamury z Tokio, który co i raz
przysyłał do Zakopanego swoje uczennice, polecając im mnie serdecznie
pozdrawiać, a raz nawet jakiś student płci męskiej obdarował mnie prezentem od
profesora, samurajskim, jak powiedział. Niestety, nie była to katana, ani
zbroja, tylko chusta, którą po złożeniu można było opasać głowę i wyglądało się
wtedy jeśli nie po japońsku, to po beatnikowsku.
Najciekawszą osobą z tego grona była pani już po
tokijskich studiach muzykologicznych, która miała zamiar pisać kolejną pracę
dyplomową – tym razem o muzyce górali polskich. Pani jednak nie zamierzała
pozostać dłużej na Podhalu, bo jej praca miała dotyczyć górali polskich w USA… A
ona
przez Zakopane jechała z Japonii do Stanów Zjednoczonych. O ile pamiętam – do
Miami… Pracę – chyba doktorską, bo bardzo grubą – faktycznie napisała i
przysłała mi potem z serdeczną dedykacją po angielsku. Dedykację zrozumiałem.
Reszta była w japońskich krzaczkach.
Rozminęła się o parę
lat z kilkakrotnie goszczącym w Atmie wielkim znawcą folklorystycznych elementów
w muzyce Szymanowskiego, naszym wielkim przyjacielem Anatolijem Kaliniczenką,
który głębią swojej wiedzy o naszym kompozytorze mógł zaimponować każdemu
badaczowi – oczywiście, z wyjątkiem Teresy Chylińskiej, która o Szymanowskim wie
wszystko, a nawet więcej.
Urok Szymanowskiego
i jego twórczości przyciągał do Zakopanego mnóstwo ludzi, których trzeba było
zapoznawać nie tyle z Szymanowskim (o którym na ogół wiedzieli wystarczająco
dużo) ile z Zakopanem, z Podhalem i z niełatwymi wówczas sprawami polskimi.
Jedną z najsympatyczniejszych osób, bywających w Atmie od 1982 roku była Dunka
Birthe Traerup, której mąż, Kaj Starum, prowadził ze mną długie dysputy
filozoficzno-polityczne, szczególnie na temat obecnej sytuacji w Polsce.
Sytuacja była trudna, stan wojenny wciąż był dla nas szokiem, mój angielski za
mało wyćwiczony, a konfrontacja polskich realiów z tym, do czego Kaj był
przyzwyczajony na Zachodzie – dramatyczna, więc nieraz musiałem się uciekać do
bezradnego rozłożenia rąk i równie bezradnej frazy:
It’s difficult to explain, but -
believe me - it’s more difficult to understand, even for us…
Byli oboje kiedyś u nas na wieczorze kolędowym, zachwycali się i gorąco to
komentowali między sobą po duńsku. Przekonałem się wtedy, że wspólnota
indoeuropejska niewiele wnosi w kwestiach poznawczych w odniesieniu do tego
języka, a poza tym ustaliłem sam z sobą, że Mieszko I mógł być z pochodzenia
duńskim Wikingiem, bo jego związek z Dobrawą i działania na rzecz
chrystianizacji Polaków przyniosły takie kiepskie rezultaty pewno dlatego, że
mówił do swego otoczenia po duńsku.
21 listopada 2021