Maciej Pinkwart

Trzy egzotyczne nuty

 

Matala, południowa Kreta. To tutaj nasz kontynent miał poniekąd swoje chrzciny. Według greckiej mitologii, Zeus z wyżyn Olimpu dojrzał piękną fenicką księżniczkę, która wraz z przyjaciółkami bawiła się na łące w okolicach Tyru. Łasy na wdzięki niewieście król bogów, chcąc wymknąć się zazdrosnej żonie Herze zmienił się w okazałego, białego byka, pojawił się tam, na libańskim wybrzeżu, porwał księżniczkę, chyżo przepłynął z nią na grzbiecie prawie tysiąc kilometrów i wylądował w Matali, gdzie związek został skonsumowany. Ta azjatycka księżniczka nazywała się Europa.

Portowa tawerna od strony lądu ma otwarte wszystkie okna i drzwi, ale wnętrze widzimy tylko częściowo, bo zasłania je mnóstwo tłoczących się tam ludzi. Zespół składa się z jakiegoś instrumentu klawiszowego, gitary, perkusji i elektronicznie wzmocnionego buzuki. Oczywiście, grają Taniec Zorby, cóż innego mogliby grać na Krecie. Słuchacze tłoczą się przy drzwiach, więc chodnik jest dość pusty. Korzystamy z tego - kładziemy sobie ręce na ramionach, tańczymy. Oczywiście oboje wiemy, że to wcale nie jest taniec ludowy, tylko owo sirtaki wymyślono w 1964 roku na potrzeby filmu Michalisa Kakojanisa, wywodzi się od rzeczywistego tańca sirtos, a muzyka jest napisana dla filmu przez Mikisa Theodorakisa, który twórczo zinterpretował rytmy sirtos i chasapiko. Naturalnie wszyscy znamy Zorbę, film oglądaliśmy milion razy, my akurat wiemy też, że to adaptacja powieści Nikosa Kazantsakisa, który urodził się pięćdziesiąt kilometrów na północ od Matali, w stolicy wyspy – Iraklionie.

Dźwięki melodii przeciskają się przez tłum w tawernie, biegną do nas, wprawiają nasze nogi w ruch, po czym odbijają się od betonowej ściany portowego nabrzeża i lecą na drugą stronę zatoki, gdzie w wapiennych klifach czernieją otwory jaskiń, w których w czasach neolitycznych mieszkali pierwotni Kreteńczycy, potem ukrywał się w jednej z nich zabójca Cezara – Brutus, a po tysiącleciach, w latach 60. zeszłego wieku – hipisi i światowe gwiazdy muzyczne. Nikt nie zwraca na nas uwagi, nie tylko dlatego, że nikogo specjalnie nie dziwi ani nasz może nie koniecznie klasyczny taniec, ani nie bardzo dobrana wiekowo relacja tancerzy. Po prostu tu każdy może robić to co chce, jeśli nie koliduje to z chceniami innych. Za naszymi plecami niebieskimi literami wśród kolorowych kwiatów pyszni się napis, który stał się symbolem Matali, a dziś jest jedną z turystycznych atrakcji Krety: Welcome to Matala, George. Today is life. Tomorrow never comes. Podobno jakieś sześćdziesiąt lat temu napis ten wymalował jakiś miejscowy rybak, ów George witany w Matali to George Harrison z zespołu The Beatles, a sentencja jest jakby stara jak świat, wiecznie żywa jak idee Lenina i wciąż będąca tylko teorią. Największy poeta rzymski z I wieku przed naszą erą, Horacy, ujął to w znaną maksymę: carpe diem quam minimum credula postero. Owo chwytanie dnia, przy jak najmniejszym ufaniu przyszłości nieco rubasznie, ale stosownie do okoliczności spolszczył Adam Mickiewicz w Panu Tadeuszu, wkładając w usta księdza Robaka zdanie: dzisiaj żyjem, jutro gnijem…

Daleko odlecieliśmy od Matali. Tam, pomiędzy masztami jachtów i burtami kutrów rybackich wciąż towarzyszą nam cienie hipisowskich patronów tego miejsca, bywalców jaskiń nad zatoką. Janis Joplin. Bob Dylan. Joni Mitchel. Cat Stevens. George Harrison. Może i John Lennon. Tańczymy Zorbę.

*

Ten niebieski kolor, charakterystyczny dla ozdabiającej Matalę hipisowskiej sentencji, dominuje w kolorystyce jednego z najprzyjemniejszych miast, jakie odwiedziliśmy podczas włóczęgi po Maroku. Zanim trafiliśmy do Casablanki, Rabatu, Meknesu, Fezu i Marrakeszu – zatrzymaliśmy się w rybackiej miejscowości As-Sawira, gdzie absolutnie pokojowo koegzystują elementy kultury arabskiej, berberyjskiej, portugalskiej i nade wszystko francuskiej. Niebiesko pomalowane są łodzie w porcie, niebieskawe liny i sieci rybackie, schnące na nabrzeżu, niebieskie napisy nad bramami domów… Renata fotografuje romantyczne sceny rybackie, ja z mieszanymi uczuciami łażę między stoiskami ze świeżymi rybami i innymi darami morza. Ryb nie lubię jeść, ale lubię oglądać. Zadziwia mnie to, że zapach tego towaru, niewątpliwie dość intensywny, nie przypomina tego, znanych z naszych stoisk gdzie sprzedaje się ryby. Czuję zapach morza, wodorostów, jakichś orientalnych przypraw i ziół. Ryby, krewetki, kraby obłożone są natką pietruszki, bazylią i miętą, pewno jeszcze innymi specyfikami, których nie odróżniam. Zabijają zapachy, odstraszają muchy i – zdaje się – przyciągają mewy, które kłębią się nad stoiskami i które sprzedawcy odganiają patykami.

Wchodzimy do miasta – targ rybny leży w porcie, przed bramą miejską. Medina – czyli połączenie starówki z sukiem, codziennym jarmarkiem wielotowarowym - w Es-Sawira jest zupełnie inna niż w innych miastach: nie powstała spontanicznie, jest zaprojektowana przez francuskiego urbanistę, dość szerokie i jasne uliczki przecinają się pod kątem prostym, a sprzedawcy nie są nachalni jak na innych targowiskach. Ze wszystkich stron – tak nam się wydaje – dobiega muzyka, słychać dźwięki tej samej piosenki, a może to echo ją powtarza… Hey, Joe! Jimmiego Hendrixa.

Hendrix był w Es-Sawirze raz, w 1969 roku. Był tu przez 11 dni (zazdraszczam! mnie było dane tylko przez parę godzin, no ale nie jestem Hendrixem, czego nie żałuję…), mieszkał w hotelu „Des Iles” i w zasadzie to wszystko co o tym pobycie wiemy. Ale do dziś czytamy – także tu, in situ, że muzyk zakochał się w Es-Sawirze (w co chętnie wierzę), że organizowano mu tu szalone imprezy (niewykluczone…), że uprawiał seks z połową miasta, skutkiem czego po ulicach chodzą dziś setki jego potomków, że adoptował 8-letniego marokańskiego chłopca, że chciał kupić sąsiednie miasteczko Diabat i zamieszkać w tamtejszym pałacu sułtańskim, że uciekł z Es-Sawiry i zamieszkał na bezludnej wyspie u wejścia do portu, a potem chciał ją zakupić, że na rozpadającej się wieży strażniczej koło plaży skomponował Castles Made of Sand, która powstała dwa lata przed jego przybyciem do Maroka, jadał w restauracji „U Sama”, która powstała w kilka lat po jego pobycie w Es-Sawirze.

To wszystko nieprawda, ale czyż historia miłości Romea i Julii jest prawdą? Nie jest, została przez genialnego Williama wyssana z palca (no, może trochę była inspirowana dziejami Werony), co ani na jotę nie odbiera jej ważności. Jimmi spogląda na nas z setek plakatów i okładek płyt winylowych i pudełek CD, które tu są bajecznie tanie: kompakt z Hendrixem kosztuje niekiedy tylko 5 dirhamów, czyli coś koło 6 złotych… Tradycje pirackie na wybrzeżu berberyjskim są nadal żywe.

Legenda Hendrixa przyciągała i nadal przyciąga do Es-Sawiry tysiące ludzi, którzy pewno nie wiedzą, że bywali tu też muzycy z Led Zeppelin, był też Mick Jagger, a największym wydarzeniem muzycznym jest coroczny Festiwal Muzyki Gnawa (Gnaua), prezentujący muzykę etniczną, kultywowaną przez Berberów i wywodzącą się z epoki przedislamskiej. Lubię Berberów, bo mają fajny alfabet. Tak bym się chętnie podpisywał: ⵊ…

Potężny mur oporowy odgradza główną część miasta od Oceanu Atlantyckiego. Umieszczone na nim stare armaty przypominają wojowniczą przeszłość Es-Sawiry. Między armatami siedzi kilkunastoosobowa grupka młodzieży z gitarami. Wszyscy grają Hey, Joe.

*

Christina, u której tu mieszkamy, pokazała nam, jak dojechać do tawerny z muzyką. Akurat do tej jednej, konkretnej, bo restauracji w porcie Świętej Pelagii nie brakowało. Pelagii w Grecji też jest mnóstwo, czemu dziwić się trudno, bo kraj jest morski, a po grecku πέλαγος, pelagos oznacza morze. Apartamenty Prapas, którymi kieruje nasza znajoma, usytuowane są blisko sto metrów ponad portem, szosa biegnie zakosami, jazda jest emocjonująca, ale Michał, mąż Renaty nie takie drogi pokonywał. Zbliża się zmierzch, trzeba jeszcze znaleźć bankomat, bo na niewielkich wyspach nie wszystkie lokale chcą zapłaty kartą. Znajdujemy stolik w tawernie Giannisa Kalerisa tuż przy plaży, morze szumi niezbyt głośno, smutny pan w średnim wieku stroi gitarę. Jesteśmy na Kithirze. Gorąco. Grają cykady i pierwszy raz udaje się je zobaczyć z bliska...

Namówiłem moich przyjaciół na tę wyprawę właściwie dlatego, że po raz kolejny chciałem skonfrontować mit z rzeczywistością. Kithira – tak po grecku, ale w Europie Zachodniej wyspa nazywana była Cyterą – była miejscem (jednym z miejsc…) gdzie według mitów miała narodzić się i spędzić dzieciństwo bogini miłości, Afrodyta. W XVIII wieku uchodziła za sielankową arkadię, wyspę szczęśliwej miłości. Symbolem tego stał się znany obraz Jeana Antoine’a Watteau Odjazd na Cyterę. Kilkakrotnie widziałem go w Luwrze i doszedłem do wniosku, że na Cyterę trzeba koniecznie odjechać. Ale jeśli tam narodziła się Afrodyta i wyspa jest jej poświęcona, to kto się wyłonił w pianie morskiej u wybrzeży Cypru? Inna rzecz, że ta bogini miłości z Cypru, jaką znamy z dzieła Boticellego, jest już całkiem dorosła: z Kithiry jest na Cypr prawie tak daleko jak z Tyru do Matali, więc Afrodyta zdążyła w czasie rejsu dorosnąć.

Zamawiamy kolację. Coś morskiego, oczywiście. Do gitarzysty, coraz bardziej smutnego, przysiada się flecista i śpiewaczka – powiedzmy – dość dorosła. Stroją się, zaczynają płynąć pieśni, smutne i podobne w nastroju do lizbońskiego fado. Jest niewątpliwie o miłości, αγάπη, agapi, a może nawet bardziej o έρωτας, erotas, ale w zasadzie ta miłość musi być bardzo nieszczęśliwa, w sumie to oczywiste – o miłości szczęśliwej nie ma co śpiewać, zresztą gdy się kocha szczęśliwie, na śpiewanie nie ma czasu. Tutaj niewątpliwie miłość jest katastrofą, ale nie jest to ta piękna katastrofa, którą zachwycał się Alexis Zorbas…

Jest już noc, kiedy wracamy do Prapas Apartments, Christina już śpi, albo przynajmniej się nie pokazuje. Siadamy na wielkim tarasie z widokiem na Cieśninę Elafoniską. Kilkanaście kilometrów od nas na północ widać Peloponez. Z wielkich hoteli, położonych na sąsiadujących z Pelagią wzgórzach płynie muzyka. Walczą z sobą Lady Gaga i jakiś odkurzony Brian Adams, a może to jego cover. Siadamy tyłem. Tuż przed nami wznosi się góra Świętego Stefana, a sto kilometrów dalej leży Kreta. Bliżej, tylko trzydzieści kilometrów na południe jest do zwiedzenia maleńka Antykithira. To ta wysepka, u której brzegów znaleziono mechanizm z Antykithiry, uważany za pierwszy komputer na świecie. Ale moim pierwszym komputerem było Atari, które po włączeniu testowało się, wygrywając melodyjkę Promenady z Obrazków z wystawy Musorgskiego. Ale to już zupełnie inna historia.

12 listopada 2021