Maciej Pinkwart
Siurpryzy atmowskie
Nieżyjący
już niestety wielki artysta Tadeusz Brzozowski, z którym miałem honor znać się w
Zakopanem, swoje dzieła malarskie zwykle opatrywał tytułami, składającymi się ze
słów, które dawno już wyszły z obiegu, były zapomnianymi już galicyzmami, czy
też w jakiś inny sposób nadawały literackich koturnów obrazom, przez niektórych
nazywanych kolorowymi zupami w proszku. Mistrz tymi określeniami się zupełnie
nie przejmował, nawet zaprosiwszy mnie kiedyś do swojej pracowni powiedział, że
jedna z jego znajomych powiedziała, iż malarze abstrakcjoniści malują tak jak
malują dlatego, że nie umieliby namalować nawet zwykłej szklanki z herbatą.
Stanowczo zaprotestował. Po czym pokazał mi dzieło, przedstawiające szklankę z
herbatą. Chyba jednak wolałem te jego zupy.
Tadeusz Brzozowski był wielkim melomanem i stałym bywalcem koncertów w Atmie,
był też inicjatorem mini-wystaw plastycznych w Muzeum Szymanowskiego, kiedy to w
stanie wojennym artyści bojkotowali duże oficjalne imprezy, ale chcieli spotykać
się w gronie ludzi kulturalnych i po prostu pobyć ze sobą, spędzić trochę czasu
w przyjemnej atmosferze. Staraliśmy się,
żeby te spotkania były rzeczywiście i miłe, i kulturalne: w kilku gablotach były
dzieła plastyczne, był mini-katalog, wykonywany za grosze w zakopiańskiej
drukarni, wernisażowi towarzyszył niewielki, społecznie wykonywany koncert, a
potem były słone paluszki, czerwone wino i poczucie bliskości z ludźmi podobnie
myślącymi, życzliwymi i kulturalnymi. Tęsknię za tym. Wystawa Brzozowskiego,
która w grudniu 1983 r. otwierała ten cykl, pokazywała trzynaście jego „Rysunków
podkolorowanych”, a pod względem literackim najciekawszy dla mnie był rysunek,
zatytułowany Sepleni lokaj raportując cicho. Wystaw takich było w Atmie
bodaj dziesięć i prawie każdy z uczestniczących w nich artystów zostawiał nam w
prezencie jedną pracę. Mam nadzieję, że wszystkie przetrwały remontowe
zawieruchy i gdzieś kiedyś będzie je można zobaczyć.
Ta
nieco zaskakująca inicjatywa Tadeusza Brzozowskiego z czasów, gdy – wydawałoby
się – już nic nas nie potrafiło przyjemnie zaskoczyć przypomniała mi się, gdy
postanowiłem opisać kilka z niespodziewanych sytuacji, jakie zdarzyły mi się w
Muzeum Szymanowskiego. Prawdę powiedziawszy, cały czas, gdy tam pracowałem –
przez 37 lat – skakałem od siurpryzy co siurpryzy, od momentu, kiedy dla hecy
zgłosiłem się na rozmowę z dyrektorem krakowskiego Muzeum Narodowego Tadeuszem
Chruścickim, który szukał pracownika do nowo otwieranego oddziału w
zakopiańskiej Atmie, do chwili, kiedy w 2005 roku jego następczyni Zofia
Gołubiew oświadczyła mi, że jestem już dla Atmy za stary i zamierza mnie
wywalić. Przetrwałem potem jeszcze siedem lat, po czym stara Atma ze starym
kustoszem się skończyła, zaczęto tworzyć nową Atmę, a ja przeszedłem na
emeryturę.
Z katalogu licznych siurpryz, które ja robiłem innym lub inni mnie wybieram
tylko parę. W pierwszych latach trzeba było starannie dbać o zielone otoczenie
Atmy – po kilkuletnim remoncie ogród był całkiem zniszczony i powoli
rekonstruowaliśmy rośliny, które rosły tam za czasów Szymanowskiego, w czym
niezwykle kompetentnie pomagała nam Zofia Radwańska-Paryska, botaniczka,
współautorka Encyklopedii Tatrzańskiej. Ważny był też trawnik przed muzeum. Nie
wystarczyło trawę zasiać, trzeba było też ją kosić. Nie mieliśmy ogrodnika, więc
nauczyłem się kosić i robiłem to sam. I na takiej robocie zastał mnie kiedyś
jeden z dawnych kolegów ze Studium Dziennikarskiego, pracujący wówczas w dziale
kulturalnym znanego stołecznego dziennika. Poznał mnie, przedstawił żonie i
zapytał, co ja tu robię. Byłem już, w
swoim zadufaniu, trochę znany jako kustosz Atmy, ale najwyraźniej on pracował w
wyższym rodzaju kultury.
- Koszę – odpowiedziałem – znalazła się
fucha w Zakładzie Zieleni Miejskiej, to się przyjąłem. Latem koszę, zimą
odśnieżam.
- Świetnie, świetnie, bo tu jest taka
ważna placówka, wiesz, muzeum Szymanowskiego. I dziś będzie koncert, no to, he
he, musisz się przyłożyć.
Poszli. Wieczorem już w garniturze
prowadziłem ten koncert. Kolega siedział w pierwszym rzędzie, ale chyba mnie nie
poznał. Nie miałem kosy, a miałem krawat.
Parę lat później zadzwonił do mnie
dyrektor jednego z liceów muzycznych na Mazowszu z prośbą o udostępnienie muzeum
poza godzinami, bo chce Atmę pokazać młodzieży muzycznej. Zgodziłem się.
Przyszła kilkunastoosobowa grupa licealistów, najpierw dyrektor wygłosił dla
nich i dla mnie referat o związkach Szymanowskiego z Zakopanem – słuchałem z
zainteresowaniem, potem poprosił o ustawienie czterech krzeseł w środku salonu
muzycznego. Przed krzesłami stanęły pulpity z nutami. Pomyślałem, że młodzież
ambitnie wykona teraz jeden z trudnych bardzo kwartetów smyczkowych
Szymanowskiego. Myliłem się. Weszło czworo młodych ludzi przebranych za górali,
siedli na krzesłach, otworzyli nuty i na znak dyrektora zaczęli z tych nut grać
Hej, bystra woda. Dyrektor dyrygował.
Kwartety Szymanowskiego grano w Atmie
dziesiątki razy, ale chyba najczęściej wykonywał je zaprzyjaźniony z nami
Kwartet Śląski. Jego wykonanie najbardziej lubiłem, ale kiedy zapowiadałem go po
raz pierwszy, musiałem bardzo się powstrzymywać, żeby nie skomentować faktu, że
obok skrzypków Marka Mosia i Arkadiusza Kubicy oraz altowiolisty Łukasza
Syrnickiego występował wiolonczelista Piotr Janosik. Przed koncertem uprzedzono
mnie, że artysta bardzo nie lubi, kiedy ktoś robi dowcipne nawiązania do
zbójnickiej tradycji, więc nie nawiązywałem. Zawsze tego żałowałem.
W Atmie zawsze
najbardziej się bałem pijaków i wariatów – a na Podhalu, jak wiadomo, ani
jednych, ani drugich nie brakuje. Domek jest mały, drewniany, personel
nieliczny, a ja byłem jedynym mężczyzną w obsadzie kadrowej, w dodatku nie
dysponującym figurą Heraklesa. Biuro miałem na piętrze. No i któregoś dnia panie
z obsługi wezwały mnie pilnie na dół, bo nie mogą sobie dać rady z
nawiedzonym gościem, który gwałtem chciał wejść do gabinetu Szymanowskiego,
gdzie zwiedzający nie mieli wstępu, tylko oglądali go z progu pokoju.
Zdarzało się to nieraz, umiałem sobie z tym radzić.
Zszedłem.
Gościu był niewielki, dość zadbany i
wcale nie pijany. Wpuściłem go do środka i zalałem potokiem informacji tak
szczegółowych, że teoretycznie nie powinien być w stanie ich długo słuchać.
Zwykle po kilku minutach tacy nachalni klienci, którym oczywiście się mówiło, że
jedynie w drodze absolutnego wyjątku mogą dostąpić takiego zaszczytu, uciekali w
popłochu. Tym razem pan wysłuchał wszystkiego, a kiedy mi zaschło w gardle,
powiedział krótko:
- To wszystko bardzo piękne, ale tu
brakuje pewnego eksponatu i ja go przyniosłem. Proszę umieścić tu mój dowód
osobisty. Nazywam się Jan Szymanowski, jestem synem Karola.
Zacząłem, oczywiście, delikatnie
zaprzeczać, że przecież Szymanowski nie miał dzieci, że nie był żonaty, a nawet
zgoła nie bardzo interesował się kobietami (dopiero potem dowiedziałem się, że
to nie całkiem była prawda), ale pan tego już nie słuchał.
- To wszystko plotki. Przecież ja
jestem, prawda? Więc zostawiam panu ten dowód, a pan znajdzie dla niego
dobre miejsce. Jutro przyjdę sprawdzić. W dowodzie co prawda wpisano mi, że mój
ojciec miał inaczej na imię, ale to pomyłka urzędnika. Karol, proszę pana, to
mój ojciec, zresztą jestem do niego bardzo podobny.
Nie był, ale tego mu nie
powiedziałem. Jan Szymanowski wyszedł spokojnie, a ja zostałem
z jego dowodem w ręku. Naturalnie, nie przyszedł ani jutro, ani nigdy. Dowód
leżał jakiś czas u mnie na biurku, po czym oddałem go na policji.
Zidentyfikowano go szybko, bo z Zakopanego nazajutrz wrócił
do zakładu, w którym się leczył.
Szymanowski (Karol) nie miał szczęścia za życia, nie miał też szczęścia po śmierci. Zaplanowane na marzec 1982 r. uroczyste obchody 100-lecia jego urodzin nie były specjalnie fetowane przez środowisko muzyczne, bo stały się agitką propagandową władzy stanu wojennego. Atma, naturalnie, nie mogła nie stać się miejscem imprez, ale raczej byliśmy tylko scenografią dla działań rządowego komitetu obchodów, w którym nie uczestniczyłem. Ale generał generałem, a Szymanowski Szymanowskim. Więc kiedy dowiedziałem się, że głównym akcentem zakopiańskim będzie występ genialnego radzieckiego pianisty Światosława Richtera, po prostu się ucieszyłem. 22 listopada 1982 r. prowadziłem ten koncert i musiałem się dostosować do wymagań ekscentrycznego artysty. Próba przed wieczornym występem zaczęła się od tego, że Richter zaczął przesuwać atmowski fortepian po całym pokoju, szukając miejsca, gdzie według niego brzmiał najlepiej. Ustawił go wreszcie i zaczął mi dyktować, które z mazurków z op. 50 będzie wykonywał i w jakiej kolejności. Nie zgadzało się to zupełnie z kolejnością nadaną przez Szymanowskiego.
Ośmieliłem się zapytać:
- Paczemu tak?
Spiorunował
mnie wzrokiem, wzruszył ramionami, ale odpowiedział konkretnie:
- Tak nrawitsia, bo tak mi się podoba.
Więc kiedy następnego dnia, występując w sali hotelu Kasprowy w przerwie
koncertu wrócił do fortepianu, zdjął smoking, podwinął rękawy koszuli i wraz ze
stroicielem Józefem Marusarzem zaczął rozbierać fortepian na części, bo coś mu w
jego wnętrzu się nie podobało – już nie spytałem, co się stało. Myślę, że ta
jego działalność zgromadziła w sali więcej obserwatorów, niż druga część
koncertu. Fortepian w obu częściach brzmiał jak dla mnie tak samo, ale nigdy nie
miałem dobrego słuchu.
Największa siurpryza jednak mnie osobiście trochę ominęła, bo po zwolnieniu mnie
z pracy w 2012 r. nie zostałem zaproszony na otwarcie tzw. Nowej Atmy, którą po
remoncie oddano do użytku bardzo ceremonialnie 10 maja 2013 r. Była tam wszakże
moja przyjaciółka, która ze zdumieniem wysłuchała, jak dyrekcja krakowska
wymieniała nazwiska rozmaitych zacnych nieboszczyków, którzy dawniej
współdziałali z Atmą, no i wśród owych zasłużonych a nieżyjących już osób
znalazłem się i ja. Potem uległo to sprostowaniu, jako że jeszcze trochę żyłem,
ale dla wielu z obecnych na tej uroczystości była to niespodzianka. Podejrzewam,
że nawet dość miła. I taki status nie do końca nieżywego zakopiańczyka utrzymuję
do dziś.
Pokój biograficzny w starej Atmie |
Pokój biograficzny w nowej Atmie |
Zdjęcia z archiwum autora
10
września 2021