Maciej Pinkwart
Nuty Paryża
1 października 2021, Międzynarodowy Dzień Muzyki
Już miałem wychodzić z domu do kościoła na chrzciny własnej córki, kiedy w
korytarzu odezwał się telefon. Mimo sobotniego popołudnia dzwoniła ważna
urzędniczka z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, pytając mnie, czy zgodzę się
pojechać z ramienia MSZ i Ministerstwa Kultury do Paryża, żeby tam wygłosić
odczyt o Tatrach jako źródle inspiracji artystycznej. Odczyt odbędzie się za
parę miesięcy, w lutym 1986, en français
naturellement, do czego mnie rekomenduje Wojciech Kilar. I że oni zadzwonią
w poniedziałek, czy się zgadzam.
<-- Autor na Placu Warszawy, naprzeciw Wieży Eiffla
Po ceremonii kościelnej było w domu niewielkie przyjęcie, z udziałem kilku
gości, w tym celebransa – dominikanina Benedykta Piotrowskiego z Małego Cichego,
jednego z dzielniejszych taterników epoki już wtedy odchodzącej. Temat wyjazdu
do Paryża był w dyskusji numerem pierwszym. Wszyscy mnie namawiali, wreszcie
zaryzykowałem cytacik: Paryż wart jest mszy… Ksiądz udał, że nie słyszy,
pewno dlatego, że autorem bon-motu był XV-wieczny założyciel dynastii Burbonów,
król Henryk IV, kobieciarz i hugenot, który dla korony przechrzcił się na
katolicyzm, za co Pan Bóg go pokarał nocą świętego Bartłomieja i Małgorzatą de
Valois, która była podobno tak szpetna i pryszczata, że musiała wynaleźć
makijaż.
Z Kilarem znałem się od 1977 r., kiedy to pomagał mi zakładać Towarzystwo
Muzyczne im. Karola Szymanowskiego. Spotykaliśmy się potem wielokrotnie, nawet
bywaliśmy na różnych bankietach, podczas których opowiadał mi, że najgorszy jest
dla niego ten moment, kiedy ktoś z organizatorów podchodzi do niego i pyta „Co
pan pije?”, a on odpowiada – „Alugastrin”… Ten wykład w Instytucie Polskim w
Paryżu to właśnie on miał wygłaszać, ale czy był zajęty, czy nie chciał mówić o
innych twórcach, a o sobie samym mu nie wypadało – nie wiem, dość, że zrzucił to
na mnie. Oczywiście się zgodziłem.
Na zachodzie byłem przedtem tylko raz. Dokładniej – na wschodnim zachodzie, bo z
kolegami z teatru „Wagant” pojechałem na wycieczkę studentów Uniwersytetu
Warszawskiego na paszport zbiorowy do NRD. Mało z tego pamiętam, a to co
pamiętam nie nadaje się do publicznego opowiadania z wyjątkiem nagle urodzonego
zamiłowania do muzyki węgierskiej, które naszło mnie w okolicach zamku Hochstein
w Saksonii, gdzie spotkaliśmy członków studenckiej grupy z Budapesztu, z którą
się integrowaliśmy przy pomocy mojego przyjaciela hungarysty Wojtka i piosenki
Vörös bort ittam az este,
której pierwsza zwrotka kończyła się zapewnieniem szeretem a bort, kocham
wino. Drugą przyczyną integracji piosenkarskiej była niejaka Ilona, z którą
kompletnie nie szło się dogadać bez tłumacza, no a nie w każdej sytuacji wypada
wspomagać się tłumaczem. Ale przy piosence o pięknych oczach Az a szép, az a szép,
akinek a szeme kék, która opiewa oczy tak błękitne, jak i czarne, usiłowałem
sprawdzić ten kolor, no a potem to już poszło bez tłumacza.
Więc do Paryża poleciałem w lutym 1986, wylądowałem na
Orly, wśród maszyn z innych krajów trzeciego świata i od razu poczułem się jak u
siebie. Paryża się wcześniej nauczyłem na wyrywki – z literatury, z przewodników
i przede wszystkim z piosenek. Wykład odwaliłem zaraz drugiego dnia po
przyjeździe, poszło nieźle, nawet odpowiadałem na pytania,
en français
naturellement i wytknięto mi tylko jeden błąd,
co zresztą zrobił nie Francuz, tylko Polak. Pamiętacie dowcipek o polskim
piekle, w którym nie potrzeba diabłów do pilnowania kotła?
Potem miałem jeszcze tydzień
pobytu. A ponieważ prawie wcale nie miałem pieniędzy, więc chodziłem po ulicach
i słuchałem Paryża. Zaraz pierwszego dnia takiego intensywnego zwiedzania
zaniosło mnie na Montmartre i w takt piosenki Ivesa Montanda „Rue Lepic”
przewędrowałem tą ulicą do malowanego przez Renoira „Moulin de la Galette”,
gdzie niestety nie było żadnego balu i koło
Placu Clémenta z pięknym drzewem czereśni
(piosenkę
o Czasie Czereśni, wśród których śpiewają słowiki i kosy też śpiewał Montand)
zszedłem na plac Emila Goudeau koło budynku, nazywanego Bateau-Lavoire, gdzie w
początkach XX wieku Picasso malował „Panny z Awinionu”, mieszkał Max
Jacob, zachodził Amadeo Modigliani, wpadał Guillaume Apollinaire, Polak z
pochodzenia z którym być może o Polskę spierał się Alfred Jarry, który wcześniej
napisał sztukę Król Ubu, czyli Polacy, wprowadzona na scenę słowami
autora: „Rzecz dzieje się w Polsce, czyli nigdzie”… Przysiadłem na murku
z widokiem na Paryż i wtedy go usłyszałem. Siedział w cieniu wielkiego kasztana
i gdy się zorientował, że ktoś
koło niego przechodzi, rozciągnął akordeon i zagrał. Obok na ławce leżała biała
laska. Przypadkiem miałem kasetowy dyktafon, na którym ze snobizmu wcześniej
nagrywałem swój wykład, a potem uwagi na temat
mijanych miejsc Paryża.
<-- Tu proszę kliknąć, żeby odsłuchać
Ani nagranie nie jest cudowne, ani akordeonista nie świetny,
ale przechowuję tę muzykę do dziś, bo uważam ją za doskonałą pamiątkę z tego
mojego pierwszego kontaktu z Paryżem. Tam po prostu słychać ten mój pierwszy
Paryż – akordeonistę i przechodzących obok ludzi... Schodziłem potem w dół,
schodami spod Sacré
Coeur do dolnego Montmartre’u, gdzie potem po latach przez jakiś czas mieszkałem
i gdzie spotkałem jeszcze kilku starych i niekoniecznie trzeźwych muzyków,
którzy w większości grali raczej dla siebie, niż z nadzieją na jakiś datek od
turystów. Jednak najbardziej muzyczny wydał mi się Bulwar Saint Germain de Prés,
który wiele lat wcześniej poznałem z piosenki Juliette Greco. Nawet napisałem do
niej polskie słowa:
Widzę, że to już czas
powrócić chociaż raz
minęło tyle lat
i tak się zmienił świat
I ty przyjedziesz tu
jak dawniej siądziesz znów
w kawiarni obok mnie
na Saint Germain-de-Prés |
Pomilczymy o tym, że
na Saint Germain-de-Prés
nikt nie spieszy się
nikt nie musi iść
zawsze będzie tylko dziś
Kiedy znów spotkasz mnie
na Saint Germain-de-Prés
zatrzymamy czas
zatrzymamy nas
zawsze będzie pierwszy raz |
Mówisz, że mnóstwo zmian
że Bulwar nie ten sam
że nawet kawy smak
już nie jest pyszny tak.
A jednak to wciąż ty
i nadal właśnie my
spotykać chcemy się
na Saint Germain de Prés
Pomilczymy o tym, że… |
W kawiarni cichnie gwar
i noc już rzuca czar
i najpiękniejsze z miast
przykrywa kołdra gwiazd
Już minął wspólny dzień
pójdziemy poprzez cień
przez wieczność Bóg wie gdzie
na Saint Germain de Prés… |
Prawie
tak samo muzycznie włóczyłem się po Wielkich Bulwarach, od Opery i bramy Saint
Denis, przez Boulevard des Italiens do śmiesznie grającego „karuzela”, który po
francusku jest rodzaju męskiego, na Placu Republiki, a prowadził mnie znów Ives
Montand z piosenką, której tekst zupełnie odpowiadał mojemu stanowi tak ducha,
jak finansów…
Skrzypce Stefana Grapelli, gitara Diango Reinhardta, saksofon Adolfa Saxa (Muzeum Muzyki w La Villette) -->
<-- Fontanna Igora Stawińskiego koło Centre Pompidou
A na „Bul-miszu”, czyli bulwarze Saint Michel, w środku dzielnicy
łacińskiej w sklepie muzycznym grzebałem kiedyś w koszu z płytami i na pytanie
czego szukam, rzucone mi życzliwie przez sprzedawcę, powiedziałem, że starych
nagrań jazzu z czasów, gdy Sidney Bechet mieszkał w Paryżu. Zasmucił się i
powiedział, że tego nie ma, ale ma bardzo dobry kompakt z Edith Piaf. Zrzuciłem
na niego całą górę pogardy, jaką był w stanie wykrzesać z siebie mój francuski i
poszedłem. Proponować jakąś ohydnie ceperską komercję miłośnikowi prawdziwego
Paryża! Merde! Rok później wstąpiłem tam znowu. Wiem, że mi nie
uwierzycie. Miałem na sobie ten sam polar i szalik, grzebałem w tym samym koszu
z płytami, a on podszedł do mnie i powiedział: M’sieur, już mam tego
Becheta, s’il vous plaît…
Parę lat później, kiedy już chodziłem po paryskich muzeach, zaniosło mnie do Cité
de la Musique w dość szemranej dzielnicy La Villette. Skrzypce Stradivariusa,
Guarneriego i Amatiego, fortepiany, na których grywał Chopin, Fauré
i Berlioz, saksofony Adolfa Saxa… W 2015 roku tuż obok odbył się koncert
inaugurujący działalność nowo wybudowanej za przeszło 380 milionów euro
Filharmonii Paryskiej. W obecności prezydenta Françoisa Hollanda i niemal całego
rządu Francji Orkiestra Miasta Paryża wykonała wówczas Requiem Gabriela
Fauré – dla uczczenia ofiar zamachu oszalałych terrorystów, którzy tydzień
wcześniej rozstrzelali redakcję satyrycznego tygodnika „Charlie Hebdo”…
Dźwięki, obrazy, smaki, dziesiątki języków, stylów, wspomnień…
Nie mogłem nie zakochać się w Paryżu na zabój i mimo, że to
już na pewno nie jest mój dawny Paryż, dalej go kocham i tęsknię do niego. Potem
ukazało się kilkanaście moich przewodników po tym mieście, ale te pierwsze lata
muzyczne zrobiły na mnie największe wrażenie.