Maciej Pinkwart
Jak zniszczyłem „Morskie Oko”
Już
po dwóch latach pracy w Atmie Szymanowski mi się znudził. Dziś wydaje mi się to
dziwne, ale jak przyszedłem do pracy w tworzącym się w 1976 r. Muzeum
Szymanowskiego, moje fascynacje muzyczne i związane z tym dylematy krążyły wokół
tego, czy lepszą muzykę tworzy zespół The Beatless, czy zespół Queen. Ale jako
osoba dobrze (wówczas!) wychowana, nie rzucałem się do radia, żeby go wyłączyć
jak grali Bacha czy Beethovena – jak to zawsze czynił pewien kierowca autobusu
PKS, którym niekiedy jeździłem na zebrania w dyrekcji Muzeum Narodowego, któremu
Atma podlegała. Że nie wpadliśmy do rowu ani nie zderzyliśmy się z innymi autami
jest niewątpliwie cudem świętego Jana Sebastiana. Więc gdy pisałem program
kolejnego festiwalu Szymanowskiego, postanowiłem go nieco urozmaicić. Dorobek
Szymanowskiego to w końcu tylko około 240 kompozycji… Naturalnie, nie było mowy
o tym, żeby podczas Dni Muzyki Szymanowskiego grać utwory innych kompozytorów –
jak to się dzieje obecnie – ale wymyśliłem, że trzeba mistrza nieco odkurzyć i
poddać zabiegom transkrypcyjnym. Największa znawczyni twórczości naszego
patrona, muzykolożka Teresa Chylińska, która o Szymanowskim wiedziała wszystko,
a nawet więcej, absolutnie się na to nie zgodziła. Miała świętą rację. Ale ja,
nie wiem jak, postawiłem na swoim. Będę się za to smażył w piekle.
Koncert owych transkrypcji odbył się 11 marca 1978 r., w słynnej sali „Morskiego
Oka” przy Krupówkach. Najpierw wystąpił Warszawski Zespół Orientalny Czesława
Kwiecińskiego, który ze śpiewaczką Alicją Marczak-Faberową wykonał inspirowane
orientem
Pieśni Muezina Szalonego,
Pieśni miłosne Hafiza,
pieśni do słów Rabindranatha Tagore i
Vocalise-Étude
z towarzyszeniem jakichś wschodnich flecików, harfy, kilku instrumentów dętych i
bębenków, wśród których była hinduska tabla. Miało być oryginalnie, ale było
nudno jak flaki z olejem. Publiczność spała, a wschodnia aranżacja spokojnie
pożerała finezję kompozytorską Szymanowskiego. Jednak clou wieczoru stanowił mój
całkowicie autorski pomysł, który miał słuchaczami wstrząsnąć, co mi się
spokojnie udało osiągnąć. Na scenę wszedł Warszawski Kwartet Puzonowy Stanisława
Pierożka, wspomagany przez znakomitego wirtuoza tuby – Zdzisława Piernika. A
zagrali – Boże odpuść! – Preludium nr 1 z op. 1, słynną Etiudę b-moll
nr 3 z op. 4 i cztery Pieśni Kurpiowskie, w których sopran zastąpiła
tuba. Już Preludium było przerażające, ale że przy Etiudzie duch
Szymanowskiego nie pojawił się na scenie – na której przecież sam mój
„nieboszczyk Szef” występował pół wieku wcześniej w towarzystwie Ireny Dubiskiej
– dowodzi tego, jakim był tolerancyjnym człowiekiem, i za życia, i po śmierci.
Próbowałem coś haftować na temat Puzona, ukochanego psa Jerzego Waldorffa, który
(Waldorff, nie Puzon) odegrał zasadniczą rolę przy tworzeniu muzeum w Atmie –
ale jakoś nawet siebie samego nie przekonałem, że to był dobry pomysł.
Publiczność, oczywiście, klaskała. Koncert uratowała Formacja Muzyki
Współczesnej Andrzeja Kurylewicza z Wandą Warską, która wykonała – wcale nie
jakoś specjalnie jazzowo – cykl pieśni do słów Tuwima Słopiewnie op. 46
bis.
Nikt mnie nie ukamienował, choć mi się należało. Ale co się odwlecze, to nie
uciecze. Niedługo potem straszliwy halny zerwał dach nad hotelem „Morskie Oko” i
sala teatralno-koncertowa, służąca najważniejszym wydarzeniom kulturalnym
Zakopanego od 1901 r. została zalana przez deszcz i zniszczona całkowicie. Nie
sądzę, że to sam Szymanowski chciał się odegrać na Zakopanem za spostponowanie
jego twórczości, ale zapewne patronka muzyki święta Cecylia wespół z duchem
zakopiańskiego meteorologa Józefa „Pimka” Fedorowicza, który w tej sali
występował w Teatrze Formistycznym Witkacego oraz z patronem Zakopanego, świętym
Lejem, tak dali nam do zrozumienia, że przegięliśmy.
Hotel prowizorycznie odremontowano, a sala imprezowa została zamieniona na
magazyn. Po
latach wybitny filmowiec-dokumentalista Andrzej Geber kręcił film „Podzwonne dla
zakopiańskiej kultury”. Udało się nam – niezbyt legalnie – wejść do sali. Nie
było światła, ale mocne latarki wyrwały z ciemności obraz, wyglądający jak
scenografia u Witkacego: jak okiem sięgnąć wkoło leżały tapczany, krzesła,
framugi drzwi i okien oraz w równych szeregach dziesiątki porcelanowych muszli
klozetowych. Eksponaty te były zakupione na zapas przez firmę „Tatry”,
zarządzającą „Morskim Okiem” i wieloma domami wczasowymi w Zakopanem – towar był
trudno dostępny i widać kupiono go na wypadek jakichś grubszych remontów.
Wcześniej jedyną rzeczą, jaką z tego pobojowiska udało mi się uratować, był
fortepian Bechstein. Ale też zwyczajną drogą nie dało się tego zrobić. Trzeba
było załatwić.
Zaraz po tym halnym usiłowałem rozmawiać z dyrektorem „Tatr”, żeby oddał
fortepian, albo przynajmniej go wypożyczył do sali BWA, żeby się nie zniszczył i
służył muzyce. Absolutnie odmówił, twierdząc, że ma go „na stanie” i na jakieś
muzykanckie fanaberie go nie odda. Ale żyliśmy w PRL-u, gdzie każdą sprawę
dawało się załatwić, przy użyciu odpowiednich środków. Zbliżała się rocznica
Rewolucji Październikowej, obchodzona jak wiadomo w listopadzie. Zadzwoniłem do
Haliny Czerny-Stefańskiej z prośbą o pomoc w ratowaniu Bechsteina. Znakomita
pianistka, wspaniały pedagog i kobieta obdarzona wielkim poczuciem humoru
zgodziła się natychmiast, tym bardziej, że zakopiański fortepian znała z
własnego doświadczenia – grała na nim kiedyś w tymże „Morskim Oku”, a pierwszym
jej słuchaczem był tłusty szczur, który wyszedł dostojnie z Bechsteina i cały
pierwszy utwór przesiedział na scenie. Poszedłem do pierwszego sekretarza
Komitetu Miejskiego PZPR i powiedziałem, że chcemy (trzeba było zawsze używać
liczby mnogiej, bo reprezentowało się w ten sposób tzw. społeczeństwo) urządzić
koncert na cześć 61 rocznicy Rewolucji z udziałem towarzyszki Czerny-Stefańskiej
(sekretarz na pewno wiedział, że kiedyś pani profesor wygrała Konkurs
Chopinowski, że grała na pogrzebie Stalina, a potem była członkiem KC PZPR),
która zgodziła się zagrać w zakopiańskim BWA, ale stawia warunek, żeby jej
udostępnić fortepian Bechsteina, który zna i lubi. A towarzysz dyrektor „Tatr”
nie zgadza się i mówi, że go nie odda.
Pierwszy sekretarz zakopiański, Stefan Gustek uśmiechnął się promiennie i
powiedział:
–
Och, to żaden problem. Pracownicy przedsiębiorstwa „Tatry” sami przeniosą ten
fortepian, a towarzysz dyrektor będzie mu otwierał drzwi…
Koncert udał się nadzwyczajnie, Bechstein brzmiał świetnie, między utworami
muzycznymi krakowski aktor Tadeusz Malak czytał fragmenty „Dziesięciu dni, które
wstrząsnęły światem” Johna Reeda, a w pierwszych rzędach siedziała cała partyjna
i administracyjna wierchuszka Zakopanego, co zdarzyło się pod Giewontem po raz
pierwszy i ostatni. Halina Czerny-Stefańska puszczała do mnie oko, a na koniec
od towarzyszy dostała ogromny bukiet kwiatów, który na szczęście nie pozwolił
jej zauważyć, że władze Zakopanego wydrukowały wielki plakat, zapraszający na
koncert z okazji rocznicy Rewolucji, ale zapomniały umieścić na nim nazwisk
wykonawców.
Bechstein stoi do dziś w Miejskiej Galerii Sztuki i służy kolejnym pokoleniom
muzyków. A „Morskie Oko”, reprywatyzowane, potem sprzedane, potem remontowane
bez końca, zmieniło najważniejszą salę imprezową w historii miasta na dyskotekę,
w której – jak prawie we wszystkich - króluje disco polo.
3 września 2021