Maciej Pinkwart

Miłość zbiorowa

 

„Warszawskie legendy”, w których debiutowałem telewizyjnie, nie były pierwszym moim programem, gdzie udawałem aktora. Nieco wcześniej występowałem w szkolnym kabarecie, który w milanowskim liceum prowadził pan od Wuefu, Ryszard Szadkowski, który mnie nie lubił, bo nie rokowałem żadnych nadziei na karierę sportową, będąc ustawicznie zwolniony z zajęć z powodów sercowych. Ale też z powodów sercowych namolnie się wpraszałem do tego zespołu i profesor dał mi szansę. Dla kabaretu pisałem satyryczne wierszyki, miałem kilka stand-upów i udawałem, że gram na perkusji. A wszystko po to, żeby choć przez chwilę raz na jakiś czas popatrzyć na główną solistkę o imieniu Elżbieta, która pięknie jak nikt śpiewała I’m sorry z repertuaru Brendy Lee. Kochałem się w niej na zabój, ale zdaje się nigdy z nią nawet nie rozmawiałem. Ona była w klasie maturalnej, ja w ósmej. Chyba mnie nie zauważyła przy tej perkusji, co dowodzi, że chyba źle nie bębniłem. Potem, kiedy ja byłem w jedenastej klasie, zauważałem panny z ósmej, ale to zdaje się nie działa symetrycznie.

<-- Mimo nieszczęśliwej miłości do Elżbiety K. do incydentu autodestrukcji nie doszło...

Mógł być rok 1964, kiedy po „Warszawskich legendach” zaproponowano nam udział w cotygodniowym magazynie dla młodzieży, który chodził po 16-tej. Nam, to znaczy mojej ślicznej koleżance z liceum w Milanówku Ewie Jabłońskiej i mnie. W czasie jednej z pierwszych audycji zapowiadałem pierwszy telewizyjny występ dziewczęcego zespołu harcerskiego o dziwacznej dla mnie nazwie „Alibabki”. Och, jak ich nie lubiłem… Były głośne, pewne siebie, paliły papierosy, oczywiście nie zwracały na mnie uwagi, no i jeszcze tak się dziwacznie nazywały. Nie było wtedy mowy o jakichś przebierankach w ramach redukcji znaczenia płci, ale dla mnie Ali Baba to był mężczyzna jak najbardziej męskiej płci, a tu proszę – sześć panienek, ładnych nawet, ale okropnych. Fakt, że to niejako ja – he, he! – pokazałem je po raz pierwszy Polakom przez telewizję nie miał dla nich znaczenia – byłem nieistotnym dodatkiem do kamery czy mikrofonu, znacznie mniej ważnym od tych akcesoriów: beze mnie mogły znakomicie śpiewać i wyglądać, bez kamer i mikrofonów nie…

Marek Dagnan-->>

Potem poszedłem na studia, występy w telewizji się skończyły, ale zaczęły się występy w studenckim teatrze małych eksperymentów „Wagant”, który polonista Tomasz Miłkowski prowadził przy Uniwersytecie Warszawskim. Czasem w grupie wagantowców robiliśmy chałtury w rozmaitych innych placówkach i tak trafiłem – wraz z kilkoma innymi osobami z „Waganta” – do teatru „Buffo”, gdzie Marek Dagnan realizował eksperymentalny spektakl „Zuzanna jest sama w domu”, chyba na podstawie jakiegoś czeskiego musicalu. Niewiele z tego pamiętam, chodziło zdaje się o to, że nudząca się w domu dziewczynka uruchamia rozmaite sytuacje, ogrywane baletowo i muzycznie, były tam jakieś reminiscencje z „Dziadka do orzechów”, miotaliśmy się po tej scenie, muzyka szła z playbacku, aż wreszcie cała grupa „Waganta” śpiewała, to znaczy ruszała ustami udając śpiewanie jednej z piosenek „Alibabek”, zdaje się niesłychanie wówczas modnego „Kwiatu jednej nocy”. No i tak w połowie piosenki rozsuwała się za nami kurtyna i prawdziwe Alibabki przechodziły między nami, kończyły tę i śpiewały kilka innych piosenek. Oczywiście, wciąż z playbacku, ale to zupełnie nieważne.

<-- "moje" Alibabki

Epiphyllum - kwiat jednej nocy

Marek Dagnan był świetnym prozaikiem i poetą, pisał też teksty do wielu piosenek, doskonale znał się na teatrze i męczył nas na próbach okropnie. Ale dobrą stroną tych męczarni było to, że spotkaliśmy się z Alibabkami kilkakrotnie przed premierą i była okazja poznać się lepiej. Były urocze, koleżeńskie, przesympatyczne – czyli zupełnie inne niż te parę lat wcześniej w telewizji. I nadal bardzo ładne. Najpierw zakochałem się w Wandzie, ale dość szybko okazało się, że nie dla psa kiełbasa, jako że w naszej grupie był kolega o wiele sympatyczniejszy i przystojniejszy, więc nie miałem przy nim szans nawet na niewielki flirt. On chyba też miał niewielkie, bo Wanda była już mężatką. Inna rzecz, że w takie szczegóły wtedy nie wchodziliśmy. Dziś oboje już nie żyją i pewno dogadują się jeszcze lepiej. Więc przeniosłem swoje uczucia na Anię, nazywaną Piegusem. Pamiętam te urocze spotkania do dziś. O ile się nie mylę – ze trzy razy powiedziałem jej dzień dobry, a raz nawet ośmieliłem się życzyć jej dobrej nocy. Potem doszedłem do wniosku, że rozdrabnianie się na indywidualizm uczuciowy w stosunku do zespołu dziewczęcego jest poważnym błędem i musi prowadzić do konfliktów. Zakochałem się więc we wszystkich: obu Aniach, Wandzie, Krysi, Alinie i Sylwii. Poczułem się wtedy tak, jakbym sam był Alibabą. Niestety, nigdzie w pobliżu nie było sezamowego pagórka ukrywającego skarbiec zbójców, dzięki któremu miałbym może szanse na jakiś sponsoring. Sklep, czyli po naszemu market o nazwie „Sezam” wybudowano w Warszawie dopiero bodaj rok później. No i po spektaklu w teatrze „Buffo” moje drogi ze śpiewającymi dziewczętami rozeszły się już bezpowrotnie, ale od tamtej pory aż do dziś jestem fanem Alibabek i uważam się za ich szczególnie bliskiego znajomego.

17 września 2021