Maciej Pinkwart
Górne rejestry
Były
takie czasy, że przejście kawałka Orlej Perci czy Żlebu Kirkora było spacerem,
na który ciągnęło się znajomych po to, żeby ich przestraszyć, albo im
zaimponować. Potem mi przeszło, albo raczej – zajmowało za dużo czasu, żeby
poświęcać temu nawet kilka godzin w tygodniu. Pojawił się raz u nas w domu
pewien muzyk i piosenkarz estradowy, któremu ogromnie zależało, żeby wejść
gdzieś wysoko i tam zrobić sobie zdjęcie. Miał na imię Andrzej. Umówiłem się z
nim nazajutrz w Kuźnicach. Od momentu, kiedy wysiadł z autobusu, mówił cały
czas. Przeważnie relacjonując mi to, co właśnie widział. Obaj widzieliśmy. W
przerwach – opowiadał o sobie, z ekshibicjonistyczną przyjemnością opisując
własne porażki, które naturalnie przekuwał w sukcesy i sukcesy, które zmieniały
się w porażki.
- Panie Andrzeju – przestrzegałem go – niech pan oszczędza siły, przydadzą się
na potem.
- Ach, czuję się świetnie, całe życie chciałem chodzić po górach, tu oddycha się
tak lekko i człowiek niemal frunie jak ptak.
Zastanawiałem się przez chwilę, gdzie to wyczytał, ale gdy jego słowotok nie
ustawał, zacząłem delikatnie przyspieszać. Zakosy nad doliną Jaworzynką
pokonywaliśmy mniej więcej z tą samą prędkością, co płaskie dno doliny, więc
zostawał trochę z tyłu, ale wciąż dobiegał mnie jego głos. Umilkł dopiero tuż
przed wyjściem na przełęcz między Kopami, dyszał trochę, ale gdy zaczęliśmy
schodzić w stronę Murowańca, włączył fonię z powrotem. Wypiliśmy herbatę w
schronisku, wiedziałem już wszystko o nim, o jego dziewczynie, matce i ojcu,
nawet zdaje się dalsze kuzynki też zaliczyłem. Umilkł koło kamienia Karłowicza i
zaczął mi – mi! – opowiadać o tym, kim Karłowicz był. Ucieszyłem się, bo parę
lat wcześniej opublikowałem książkę o twórcy Odwiecznych Pieśni, więc
myślałem, że może dowiem się czegoś nowego, ale poza bzdurami nie dowiedziałem
się niczego. Nad Zmarzłym Stawem został mocno z tyłu i zamilkł. Zwolniłem.
Odezwał się dopiero przed wejściem na Kozią Przełęcz:
- No, nie! Śnieg w lipcu!
Rzeczywiście, płat śniegu – brudnego i zalodzonego – leżał pod ścianą, a my,
żeby zacząć się wspinać, musieliśmy przezeń przejść. Andrzej zaczął lepić
ociekające wodą kule, ale odradziłem mu stawianie bałwana, mówiąc, że
najtrudniejsze dopiero przed nami. Zebrał się, poszliśmy. Nie powiem, radził
sobie dzielnie, zaczął pękać dopiero przy drabinkach, po których wchodzi się na
Zamarłą Turnię. Puściłem go przodem, żeby prowadził. Zaimponowało mu.
Doszliśmy do Małego Koziego, gdzie zarządziłem odpoczynek. Wyjął zenitha i
poprosił o zdjęcie. Objaśniłem panoramę, potem odwróciliśmy się w stronę
Zakopanego. Ożywił się.
- Ach co za wspaniałe miasto, jakie ma pan szczęście, że pan tu mieszka. Pan to
musi bardzo kochać Zakopane, prawda?
Zawsze mnie o to pytali, a ja miałem na to standardową, wyjętą z dość znanego
dowcipu, odpowiedź:
- Nie muszę, na szczęście.
I dodałem:
- Ja tu tylko mieszkam i pracuję.
Nie zrozumiał, w każdym razie nie zareagował. Zeszliśmy na Zawrat i z powrotem
na Halę. Od Czarnego Stawu tokował z powrotem. Ochrypł przed Kuźnicami.
Pierwsze moje zdjęcie górskie sławnego muzyka pochodzi z 1979 r., kiedy to
wybrałem się z rodziną przez Zawrat na Świnicę. Wycieczka miała charakter
treningowy: mój sześcioletni wówczas syn, mając już za
sobą kilka zupełnie niezłych górskich tras, ćwiczył pierwszy raz wejście
łańcuchowo-klamrowe na Zawrat i potem na Świnicę. I tam wśród ludzi, tłoczących
się na szczycie, wypatrzyliśmy Wojciecha Michniewskiego – kompozytora i
dyrygenta, a także wybitnego taternika i narciarza. To właśnie wtedy zaczęła się
nasza sympatyczna znajomość, której kwintesencją było poprowadzenie przez Wojtka
zakopiańskiego prawykonania Orawy Kilara. Ale o tym już Państwo wiedzą.
Z pianistą Andrzejem Stefańskim poznałem się przy okazji
jego koncertu w czasie festiwalu Szymanowskiego w
1977 roku. Grał wtedy w galerii BWA, a rok później wystąpił w Atmie.
Sięgam do swojej książki Stara Atma:
Na koncercie była obecna Zofia Radwańska-Paryska, botaniczka, współautorka
Encyklopedii Tatrzańskiej i wielka melomanka. Dla wielu osób, także dla mnie
i dla Andrzeja Stefańskiego – niekwestionowany autorytet w sprawach
tatrzańskich. To, że Stefański mógł ją wtedy poznać było dla niego
najważniejszym momentem zakopiańskiego koncertu, co więcej – w znacznym stopniu
zarzutowało i na jego plany życiowe i, poniekąd, na sprawy atmowskie.
Jeszcze
w czasie tego samego pobytu Andrzej Stefański postanowił wykonać zakopiański
come back, załatwił sobie lokum na Olczy i na całe wakacje osiadł pod
Giewontem. Zaprowadziłem go wtedy do domu Paryskich, co go wręcz uszczęśliwiło.
W lipcu 1978 roku, korzystając z moich ówczesnych uprawnień, zezwalających na
poruszanie się poza szlakami turystycznymi z osobą towarzyszącą
poprowadziłem go Żlebem Kirkora na Giewont, a 24 sierpnia w dość kiepską pogodę
spotkaliśmy się w Kuźnicach, umówieni na porządną wyrypę.
Poszliśmy na Halę Gąsienicową, potem do Stawów, czarnym szlakiem prowadzącym
przez „pojezierze” Gąsienicowe na Świnicką Przełęcz. Doszliśmy najpierw do
Zielonego Stawu. Stamtąd, nieco powyżej buli nad Zadnim Stawem, zeszliśmy ze
ścieżki, kierując się po ogromnych zielonych wantach w stronę żlebu opadającego
spod Mylnej Przełęczy. Na buli siedziała kozica, minęliśmy ją o kilka kroków.
Poszliśmy dalej, takimi piętrami, w których mieściły się niewielkie kociołki,
nad ostatnim siedliśmy. Fantastyczna kotlina, bulą odgrodzona od reszty doliny,
od wschodu Kościelcami, granią Zawratowej, od południa Niebieską, Gąsienicową i
Świnicą. Znakomita sceneria. No i tym żlebikiem poszliśmy na przełęcz, między
Zadnim Kościelcem a Zawratową. Do góry dość łatwo. Na grani śtyrbnie – na
wschód, na stronę Koziej Dolinki opada stroma, pionowa ściana, na zachód też
ostra ekspozycja. Z obu stron pod granią niewielkie ostre trawniczki. Pierwszy
odcinek – obejście południowego zagłębienia przełęczy przechodzimy kawałek –
kilka metrów po trawniczkach od wschodu, potem – jak narzucają się chwyty – znów
na skalną grzędę grani. Prosto,
choć oślizgłe i wilgotne w tych chmurach skałki z mikroskopijnymi chwytami
przypierają do podłoża, niemal pełza się na brzuchu. Kilkadziesiąt metrów dalej
nowa zagwozdka – nastyrmane, przewieszone trochę skałki, grzebień. Stefański się
trochę gubi, chce rżnąć prosto, ja wynajduję – gdy się zatkał – obejście od
wschodu, choć trudno – trzeba by wrócić do grani – przecisnąć się przez
niewielką rysę, zatkaną kamieniem, przez który trzeba się wyciągnąć, trochę na
tarcie. Dalej już dość łatwo, choć nadal mokro, więc niebezpiecznie. I zaraz
szczyt Zawratowej. Ściskamy sobie ręce i wypijamy – mineralną – brudzia.
Tyle
w zapisanych wspomnieniach.
Z folderu „muzyków tatrzańskich” wyciągam jeszcze innego pianistę – to
przeuroczy, dowcipny i niezwykle towarzyski Jerzy Marchwiński, o którym tu już w
kontekstach muzycznych pisałem. W dziedzinie „taternictwa” mieliśmy chyba tylko
jeden wspólny epizod – w sierpniu 1980 r. wybraliśmy się na spacer przez
Jaworzynkę Miętusią i przysłop Miętusi na Czerwone Wierchy. Na trzeciego
wzięliśmy z sobą mojego już siedmioletniego syna, dla którego była to ostatnia
wycieczka przedszkolna. Dżordż – widać nastawiony na takie trasy –
przywiózł z sobą do Zakopanego tzw. alpenstock, z którym najprawdopodobniej
chodził w Austrii. Pogoda była nie najlepsza, widoki niezbyt rozległe, ale
Czerwone Wierchy jak zawsze latem stanowiły olśniewający fragment tatrzańskiego
ogrodu botanicznego, w którym zachwycały przede wszystkim wielkie żółte kule
pełników. Weszliśmy na Małołączniak, potem na najwyższą w tej grupie Krzesanicę
i przez Ciemniak zeszliśmy do Doliny Kościeliskiej. A potem do domu, słuchać w
pewnym zagłuszanym mocno radiu informacji o tym co właśnie działo się w
stoczniach, Szczecińskiej i Gdańskiej.
Byli, rzecz jasna, jeszcze inni muzycy i muzyczki, z którymi chodziło się na
koncerty, na wycieczki czy na narty, czasem na wódkę, zawsze na sympatyczne
spotkania i rozmowy. Ale to już zupełnie inne historię, które opowiadane tu nie
będą.
PS. Dziękuję za możliwość snucia tu moich opowieści typu „jajakobyły”. Na razie
odpoczną sobie Państwo od nich. Idą Święta, pewno nie będą w tym roku
najweselsze, ale musimy się postarać, żeby były choć ciepłe i spędzone wśród
bliskich. Wtedy zwykle poświęcamy też trochę czasu na wspomnienia – każdy na
swoje. Sympatycznych własnych wspomnień już teraz życzę.
26 listopada 2021