Maciej Pinkwart

Ja, didżej

 

Niedawno ktoś uważający, że zna mnie jak nikt spojrzał na mnie, wysłuchał mojej kolejnej dezaprobaty wobec propozycji wizyty na cmentarzu, wreszcie powiedział:

- Dziadziejesz

W pierwszej chwili się chciałem obrazić, lecz właściwie nie miałem powodu… - jak śpiewał klasyk, Wojciech M. Za prawdę nie można się obrażać. Za kłamstwo tym bardziej nie można się obrażać, tylko trzeba wzruszyć ramionami. Ale mam lustro i pesel. Próbując ratować twarz i wszystkie znajdujące się na niej zmarszczki, burknąłem:

- A wolałabyś, żebym zwnuczał?

W życiu chyba każdego faceta jest taka wartość średnia, kiedy już nie jest się dzieckiem ani pryszczatym młodzieńcem, ale do bycia stypendystą ZUS jeszcze daleko. I jak się ma szczęście, to właśnie wtedy zaczyna się realizować swoje marzenia o przyszłości, bo tę jak wiadomo buduje się w teraźniejszości – choć grupa rekonstrukcyjna, kierująca teraz Polską propaguje kroczenie naprzód z głową obróconą wstecz, nie bacząc na uliczne latarnie. Dla mnie ten czas przypadł w latach 90. i na początku XXI w. Zrealizowało się marzenie o wolnej i w miarę normalnej Polsce, w sklepach pojawiły się alkohole inne niż ocet, przestałem palić, wzrok i słuch miałem jeszcze dobry i tak się złożyło, że przynajmniej przez jakiś czas udawało mi się realizować swoje emocjonalne i estetyczne tęsknoty. W tym miejscu chciałbym serdecznie pozdrowić… No, mniejsza z tym.

<-- Maciuś Gąsienica-Pinkwart (z prawej...) w krakowskim Zoo

Zawodowo byłem już jakby ustabilizowany (tak wtedy myślałem…) i dawno już przestałem marzyć o tym, żeby zostać – jak wszyscy! – strażakiem, dorożkarzem, wielkim odkrywcą, przyrodnikiem, kosmonautą, czy nawet astronautą. Przez pewien czas chciałem być parkingowym: lekka praca, na świeżym powietrzu, dużo ruchu i odpowiedzialność żadna, zwłaszcza od momentu, kiedy pojawiły się tabliczki z napisami „Parking niestrzeżony, płatny”. Ale wszystkie parkingi obsadzili krewni i znajomi burmistrza. Potem marzyło mi się bycie barmanem, w myśl zasady Naszej klasy Jacka Kaczmarskiego: Wojtek w Szwecji, w porno klubie/Pisze – dobrze mi tu płacą/Za to, co i tak wszak lubię… Ale Wojtek w Szwecji wcale nie pracował w porno-klubie, więc zredukowałem marzenia do posady barmana: jest się blisko tego co się lubi: z tyłu kolorowe alkohole, z przodu piękne dziewczyny z nastawieniem na intymne zwierzenia, w uszach muzyka. Załamała mnie dopiero piosenka Andrzeja Sikorowskiego Wyznanie barmana, o tym, że ja za barem przepisowo uśmiechnięty/naprzeciwko ty sączyłaś jakiś płyn. Ale smutno robiło się dopiero wtedy, kiedy uświadomiłem sobie, że choć ta dziewczyna w czarnej sukience z połową księżyca we włosach zawładnęła moim sercem, to po pierwsze jestem w pracy, więc nie mogę wykorzystywać stanowiska służbowego, a po drugie ona i tak patrzy nie na mnie, tylko przeze mnie na te butelki z tyłu, a mnie grozi to, że wpadnę jak oliwka do martini, wytrawnego, z kostką lodu gdzieś na dnie. Tu odzywał się we mnie niedoszły fizyk podpowiadający, że kostka lodu zawsze w tym martini będzie na powierzchni, a nie na dnie. A poza tym nie lubię wytrawnego martini.

Fotografia zastępcza, czyli kamuflaż... Fot. Max Pixel -->

I kiedy już te marzenia legły w gruzach – zostałem didżejem w zakopiańskim Radiu Alex. Mało kto wie, ale to było drugie po RMF-ie prywatne radio w Polsce, początkowo korzystające z siedziby i częstotliwości Radia Kraków, które milkło o północy i wtedy przed konsoletą zasiadał aktor Teatru Witkacego Piotr Sambor i jego pierwsi współpracownicy – Andrzej Skupień i Maciej Bielawski, potem Maciej Stasiński. Ja, jak trzeci Maciej dołączyłem do nich po jakimś czasie – najpierw w lokalu koło kościoła palotynów na Krzeptówkach, potem przy górnych Krupówkach. Tam koło kościoła miałem cotygodniową godzinną audycję o Beatlesach. Koło mnie, wcześniej lub później, didżejkę operową prowadził Adam Schwarz, właściciel sklepu z muzyką „Dziewiątka”, o jazzie mówił Andrzej Kawecki, późniejszy dyrektor Biura Promocji Zakopanego, a o rocku – Marek Jackowski z zespołu „Maanam”. Ale były to tylko audycje cykliczne. Przy Krupówkach didżejowaniem systematycznie zajmował się oprócz mnie Andrzej Jesionek, aktor z „Witkacego”, Przemek Bolechowski, późniejszy prezes Radia Kraków i kilka innych osób. Uwielbiałem tę robotę, zresztą radio zawsze dla mnie było i jest nadal najważniejszym i najukochańszym medium. Były to czasy medialnej wolnej amerykanki, prawami autorskimi mało kto się przejmował, surfowaliśmy na szczycie fali piractwa. Radio Alex miało profil wybitnie lokalny, a poza tym bardzo prokościelny. Jakoś mi wtedy to nie przeszkadzało, a i stacji nie robiło różnicy to, że ja byłem spoza tego profilu. Słuchano jej w latach 90. wszędzie, w każdym urzędzie i w każdym sklepie. Ludzie z trudem radzili sobie z poważnym problemem, jaki stanowił fakt, że codziennie w samo południe transmitowany był „Anioł Pański”, a co wieczór o 21.00 - Apel Maryjny. Głupio było początkowo stać w kolejce w mięsnym i przerywając modlitwę, biegnącą z głośnika prosić o szponder i pół kilo na rosół, ale nie przypominam sobie, żeby ktoś z tego tytułu miał pretensje do Radia, czy do rzeźnika. Każdy z didżejów miał swoją ulubioną piosenkę, którą zaczynał i kończył swój dyżur – nie wiem, skąd się to wzięło, ale chętnie się do tego zwyczaju dostosowałem. Ciesząc się w Zakopanem tzw. określoną opinią na początku swojego czterogodzinnego dyżuru puszczałem wtedy piosenkę Zła opinia, będącą twórczym przekładem songu Georgesa Brassensa Mauvaise Réputation w wykonaniu Zespołu Reprezentacyjnego. A kończyłem dyżur Catem Stevensem, śpiewającym Pink Champagne. No, bo ten pink niby kojarzył się z moim nazwiskiem.

Potem wyprofilowałem się tak, że wieczorne audycje poświęcałem muzyce tzw. big-bitowej z lat 50. i 60., zaś południowe nazywałem Muzyką dla Łukaszówek. Łukaszówki to osiedle mieszkaniowe w centrum Zakopanego, gdzie w tamtych czasach mieszkali przeważnie emeryci, ludzie, którzy młodość przeżywali jeszcze wcześniej niż ja. Puszczałem im Połomskiego, Sławę Przybylską, Irenę Santor, Marię Koterbską, Mieczysława Fogga, Natalię Zylską i chór Czejanda. Czasem piosenki przedwojenne. Raz w tygodniu prowadziłem Listę starych przebojów, zwykle dobierając sobie partnerkę, która dawała drugi głos, siedząc przy osobnym mikrofonie po przeciwnej stronie studyjnej szyby.

- Co byś powiedziała, jeśli bym ci wyznał, że jesteś tematem moich snów?

- Powiedziałabym, że teraz Cliff Richard zaśpiewa „You are my theme for a dream”…

Czasem była to jakaś moja ówczesna sympatia, czasem osoba, które wygrała taką nagrodę w konkursie radiowym. Starym przebojem roku, w którym pracowałem w tej rozgłośni stała się w plebiscycie słuchaczy Diana Paula Anki. Do dziś ją uwielbiam.

Moimi najbliższymi partnerami w audycjach muzycznych byli w radiu Alex dwaj najwybitniejsi ludzie gór, jakich znałem. Pierwszym był ówczesny naczelnik TOPR – Piotrek Malinowski, jeden z Piotr Malinowskinajbarwniejszych (także w sensie dosłownym) ludzi Zakopanego, mimo słusznego wieku ubierający się niezwykle kolorowo, uwielbiający jazdę rowerem, wielki znawca bluesa. Miał przede mną swoją godzinną audycję – zawsze przychodziłem wcześniej, żeby go posłuchać w studiu. Czasem, jak musiał iść na wyprawę ratunkową w góry – zastępowałem go w tym bluesie. Zawsze wywoływało to mnóstwo listów z pretensjami od jego fanek – Piotrka zastąpić się nie dało. Psiakrew… Taki fajny człowiek i tak głupio umarł: poszedł w czasie urlopu do szpitala w Krakowie, żeby mu zoperowano nadwyrężoną w górach łękotkę. Operacja się udała, tylko pacjent po trzech dniach umarł na sepsę, po cepersku, w szpitalnym łóżku…

 

<-- Piotrek, fot. ze strony Stowarzyszenia Absolwentów LO im. O. Balzera w Zakopanem

 

Władysław Cywiński

Drugi mój muzyczny partner też już nie żyje, ale zginął jak żył, brawurowo:  podczas wspinaczki na północno-zachodniej ścianie Tępej w Dolinie Złomisk. To Włodek Cywiński, najlepszy na świecie znawca Tatr i jeden z największych erudytów, jakich znałem, miłośnik dobrej literatury, świetny znawca muzyki poważnej. Tym razem audycja polegała na rozmowie na temat winyli, które Włodek przynosił do radia i które we fragmentach zwykle odsłuchiwaliśmy – i my w studiu, i w domach nieliczni zapewne podhalańscy melomani.

Włodek, fot. Agnieszka Szymaszek, dziękuję! -->

To był fajny czas także i z tego powodu, że to, co graliśmy przez radio, zależało tylko od nas. Była w radiu spora płytoteka, ale i tak wiele osób, w tym ja, przynosiło do studia własną muzykę – winyle, płyty CD, albo nawet kasety magnetofonowe. Siadało się przed konsoletą, miało do dyspozycji gramofon, dwa odtwarzacze CD i jeden kaseciak, mikser i mikrofon i - hulaj dusza, piekła nie ma. Nie było żadnych play-list, żadnego ustalanego przez centralę porządku, no i nikt zdaje się nie przejmował się ZAiKS-em ani piractwem. Kiedyś, chyba w 1993 roku, pojechałem w ramach koleżeńskiej wymiany prowadzić jakąś audycję w radiu Tatry w słowackim Popradzie, które mieściło się na osiedlu, romantycznie nazywającym się „Sybir”. Tam nie było żadnej dowolności – z centrali, która znajdowała się – o ile pamiętam – w Wiedniu, przychodziła ustalona przez kogoś play-lista i tylko to można było grać. Pomyślałem sobie, że wnet to dojdzie i do nas – i to będzie koniec mojego radia. Potem odszedłem z Alexa, przez jakiś czas byłem w Radiu Kraków, ale tam już muzyką zawodowo się nie zajmowałem.