TUTAJ zdjęcia z premiery

Maciej Pinkwart

Szymanowski i Sherlock Holmes

 

Uczestniczeniu w historycznych wydarzeniach towarzyszy miła świadomość przynależności do elity i nie inaczej było 12 listopada 2007 na „światowej prapremierze” operetki Karola Szymanowskiego, którą 98 lat po skomponowaniu dzieła wystawiła w gmachu Teatru Słowackiego Opera Krakowska. Czy będąc honorowym gościem - jednym z kilkuset - powinienem rzecz tylko chwalić? Nie sądzę  - do  Szymanowskiego, doprawdy, nie wypada stosować powiedzenia o darowanym koniu i jego zębach.

 

Przed stu laty Wiedeń oczarował Szymanowskiego. Bawił tam z dyrygentem Grzegorzem Fitelbergiem, uwodził dziewczęta (tak!) i szastał pieniędzmi, których jak zawsze miał za mało. Ponieważ największe powodzenie w stolicy Austro-Wegier miały operetki Straussa - Szymanowski, wierząc w moc swego talentu, postanowił pójść tym szlakiem, by spełnić marzenie, które towarzyszyło mu przez całe życie: zdobyć sławę i pieniądze pisząc własną operetkę. Był rok 1908, początek nowego wieku sprzyjał śmiałym planom i marzeniom.

Libretto napisał przyjaciel Karola Szymanowskiego, Julian Krzewiński-Maszyński, osądzając akcje we wciąż egzotycznej i ekscytującej Ameryce, muzyka miała oscylować między wiedeńskimi walczykami a amerykańskim cake-walkiem, czy stylizowaną sambą.

Pomysł z Wiednia realizowany był przez Szymanowskiego w rodzinnej Tymoszówce, w której atmosfera beztroskiej zabawy, a nawet - uczciwszy uszy - młodzieńczej błazenady pojawiała się wcale nierzadko, stanowiąc może niezbędny kontrapunkt dla patriotyczno-rodzinnych opowieści, religijnych uniesień, traktowanych z konieczności bardzo serio prac gospodarskich, czy wreszcie poważnych  zadań kompozytorskich Karola. Entuzjazm dla nowego zainteresowania brata pewno wyrażał Feliks Szymanowski, który od lat próbował swych sił w objęciach podkasanej muzy.

W 1909 roku operetka, która otrzymała tytuł „Loteria na mężów, czyli narzeczony nr 69” była skończona – zarówno w kompozycji, jak i instrumentacji.

I to tyle na prawie sto lat.

Dlaczego „Loterii...” za życia Szymanowskiego nie wystawiono? Czy nie był ze swej pracy zadowolony? Czy on, jego rodzina i przyjaciele uznali, że tak poważnemu kompozytorowi nie wypada afiszować się z tak popularnym utworem? Ale wiemy, że planował wystawić operetkę pod pseudonimem „Whitney”... A może po prostu zabrakło sponsorów? Tak czy inaczej „Loteria...” popadła w niełaskę, Szymanowski nie podawał jej w żadnym spisie swoich utworów, dopiero w 1952 r. Grzegorz Fitelberg pozwolił sobie na odstępstwo od tej „zmowy milczenia” i wykonał z Wielką Orkiestrą Polskiego Radia trzy pieśni z Loterii, towarzysząc Natalii Stokowackiej i Bogdanowi Paprockiemu.

Kiedy 4 lata temu muzykolog Teresa Chylińska, która o Szymanowskim wie wszystko, a nawet więcej, wraz z rozmiłowanym w twórczości mistrza polonistą i reżyserem Józefem Opalskim podjęli próbę zaprezentowania światu operetki - jedynego nie prezentowanego dotąd publicznie dzieła Szymanowskiego - partytura, aczkolwiek ciągle niewydana, była do dyspozycji muzyków. Niestety, nie ocalało libretto... Bardzo możliwe, że przepadło w rewolucyjnym chaosie i po osiedleniu się kompozytora w Polsce już go nie było. Czy to była główna przyczyna, dla której Szymanowski machnął ręką na operetkę i nie zabiegał o jej wystawienie?

O pierwotnej treści operetki wiedziano zatem tyle tylko, ile ujawniały słowa arii, duetów i chórów, podpisane pod nutami partytury, no i oczywiście sam sugestywny tytuł. W tej sytuacji Wojciech Graniczewski, który podjął się rekonstrukcji libretta, znalazł się w sytuacji paleontologa, który otrzymawszy z wykopalisk jeden ząb, trzy żebra i kość ogonową podejmuje się odtworzyć wygląd całego zwierzęcia. Czasem się to udaje, a czasem nie. Pozornie w krakowskiej prapremierze udało się częściowo: dinozaur ma głowę, ogon i jakieś łapy, na których trochę się chwieje, bo dla kilku kostek miejsce znaleziono dość przypadkowe, albo leżą luzem obok.

Pozornie. Po jak się temu wszystkiemu przyjrzeć dokładniej, to wcale nie jest tak. Graniczewski niczego nie rekonstruował. Napisał nową sztukę, która dziejąc się współcześnie, pokazana w innej przestrzeni scenicznej, włącza muzyczną substancję operetki i to, co można było na jej podstawie „sfabularyzować” w plan owej quasi-rodzinnej awantury. Jako tako klei się akcja w odniesieniu do tytułowej loterii, na której przedstawicielki Klubu Starych Panien mogą sobie wygrać męża, rekrutującego się z Klubu Wesołych Wdowców. Dlaczego w obu klubach znajdują się młodzi chłopcy, bynajmniej nie będący wdowcami i młode panienki na wydaniu – pozostanie tajemnicą zaginionej partytury, podobnie jak nie pasujące do niczego postaci Sherlocka Holmesa, (który w oryginalnej warstwie muzycznej śpiewa kupleciki, a w warstwie współczesnej – teatralnej, nieco łopatologicznie tłumaczy wcale nie skomplikowane zawiłości rodzinne, czyli kto z kim kogo w zasadzie spłodził...), oraz najbardziej tajemniczej postaci, nie związanej z nikim i niczym – Druciarza. Ale cóż to za świetna rola! Parę nie mających znaczenia słów, fajny kostium i rekwizyty i aria o królowej i paziu, wykonana kunsztownie (Michał Wajda-Chłopicki) wspaniałym, czystym kontratenorem o brzmieniu altowym.

Ale nie doszukujmy się operetce ani logiki, ani głębokich filozoficznych treści w dziele, którego cechą jest – jak pisze Teresa Chylińska - „boski idiotyzm”. Mamy do czynienia z kompozycją Szymanowskiego, a więc najważniejsza jest muzyka. I tu każdy słuchacz przeżyje spore zaskoczenie: to zupełnie inny Szymanowski, niż ten, którego znamy na pozór, którego uważamy za kompozytora „trudnego”. Muzyka „Loterii...” jest urozmaicona, ciekawa, w wielu momentach porywająca, melodyjka, niekiedy wręcz taneczna, świetnie też sprawdza się na scenie. Kilku arii, ballad i piosenek z największą przyjemnością posłuchałbym w dobrym wykonaniu na koncercie w „Atmie”. Obawiałem się, że dość gęsta instrumentacja pełnej orkiestry symfonicznej może przykryć partie wokalne i uczynić je nieczytelnymi, ale nie – to jest naprawdę znakomicie skomponowane, a ponadto – świetnie grane prze orkiestrę Opery Krakowskiej pod dyrekcją Piotra Sułkowskiego. Są, naturalnie momenty, w których śpiewacy na własne życzenie stają się nieczytelni, ale to problem znacznie szerszy, nie od dziś dotykający Operę Krakowską, której przydałby się nie tylko nowy gmach, ale i szerzej rozumiana kuracja odmładzająca. Może weźmie się za to nowo mianowany, operatywny jak mało kto, a poza tym diabelnie przystojny jej nowy dyrektor – Bogusław Nowak.

Krokiem jak najwłaściwszym w tym kierunku jest zaproszenie do gościnnego udziału w premierze „Loterii na mężów” cudownej śpiewaczki Anny Ciuły-Pehlken, która nie tylko wygląda, ale i śpiewa jak anioł, głosem czystym, dykcją kryształową, a jedna z głównych ról operetki Szymanowskiego – postać Sary Troodwood, wydaje się jakby była napisana specjalnie dla niej. Anna Pehlken włączyła się do realizacji dzieła dopiero niespełna dwa miesiące temu i z miejsca stała się gwiazdą pierwszej wielkości. Między innymi dlatego, że ma tolerancyjnego, uroczego  męża i dobrą opiekę do małoletnich dzieci. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że Opera wyciągnie z tego jakieś wnioski kadrowe, ale mam tez nadzieję, że artystka nie porzuci też estrady, bo jest jedną z najlepszych śpiewaczek naszych czasów.

Tak oto, za sprawą strażniczki ducha Szymanowskiego Teresy Chylińskiej, reżysera Józefa Opalskiego, dyrygenta Piotra Sułkowskiego, librecisty Wojciecha Graniczewskiego, autorki scenografii Agaty Dudy-Gracz, choreografów Iwony i Jacka Badurków oraz artystów Opery Krakowskiej oraz artystów występujących gościnnie poznaliśmy nieco inne oblicze twórcy „Harnasiów”. Pod koniec Roku Karola Szymanowskiego blask jego geniuszu lśni jeszcze mocniej niż dawniej. I wypada się nam z tego tylko cieszyć.

Aha, czy ktoś może mi wyjaśnić, kto był narzeczonym numer 69?

Nowy Targ, listopad 2007