Maciej Pinkwart

Atomowe granie

 TUTAJ skan artykułu

Inne recenzje muzyczne

 

 

Czasem bywa tak, że satysfakcja z osiągnięć cudzych dzieci jest nie mniejsza, niż z osiągnięć własnej progenitury. Zwłaszcza, jak zna się te dzieci od pieluszek. No, a poza tym – wszystkie dzieci są nasze.

Powiedzieć, że wszystkie muzykalne dzieci Mirosławy i Stanisława Lubowiczów znam od urodzenia – to nic nie powiedzieć. Znam Kubę, Dawida i Nikę znacznie wcześniej, bo z ich rodzicami przyjaźnię się jeszcze – by tak rzec – z czasów panieńskich Mirki. Grywaliśmy razem w Teatrzyku „Scherzo”, to znaczy ona grała i śpiewała, a ja odgrywałem jakieś tekściki. I zupełnie nie wiedzieć kiedy minęły te wszystkie lata, dzieciaki już po studiach muzycznych, po pierwszych wielkich sukcesach konkursowych, estradowych i studyjnych, ale myślę, że jeszcze niejednym wspaniałym osiągnięciem młodzi Lubowiczowie nas zaskoczą. Dla artysty jednak szczególnym probierzem talentu jest zawsze pokazanie się w mieście rodzinnym, poddanie osądowi znajomych, nauczycieli, kolegów.

I taka okazja zdarzyła się nam 8 września 2010, kiedy to wieczorem na małej scenie Teatru Witkacego zagrał „Atom String Quartet” (Dawid Lubowicz i Mateusz Smoczyński - skrzypce, Michał Zaborski – altówka, Krzysztof Lenczowski – wiolonczela). Jest to pierwszy w Polsce kwartet o klasycznym składzie, grający jazz. Ale jak grający! Doskonałe granie, krystalicznie czyste dźwięki, wspaniałe współdziałanie i humor, połączony z młodzieńczym temperamentem – wszystko to wprawiło publiczność w euforię.

Na oko początkowo kwartet jak kwartet – zwyczajne instrumenty, pulpity, rozłożone nuty. Może tylko mikrofony przymocowane do instrumentów i dość swobodny strój różniły „Atomistów” od klasycznego kwartetu, ale w zasadzie krawat czy muszka to rekwizyty, które na współczesnych koncertach praktycznie odeszły do lamusa. Zaczęli od klasycznego standardu Lestera Younga, a potem w zasadzie grali głównie kompozycje własne. I była to muzyka totalna. Po interesującym utworze Irish Pub Krzysztofa Lenczowskiego, brzmiącym dość klasycznie, zespół podbił publiczność kompozycją Latina, tego samego autora, w którym nawiązania do rytmów samby wykorzystywały między innymi efekty perkusyjne, wykonywane na pudłach instrumentów. Kolejne Ad libitum Mateusza Smoczyńskiego, od tego dnia – jak powiedział prowadzący koncert Dawid Lubowicz – noszący tytuł Zakopane był świetnym nawiązaniem do folkloru góralskiego, oczywiście bez cytatów, jedynie formą i układem rytmicznym, a także niektórymi harmoniami kojarzący się z Podhalem. I skrzypkowie, i altowiolista wykorzystywali tu kilkakrotnie technikę flażoletów, które brzmiały idealnie czysto, a jakie to trudne – wiedzą dobrze skrzypkowie, nawet ci, których instrumenty nie są wzmacniane przez mikrofony… Był jeszcze utwór Na siedem Dawida Lubowicza, przywodzący mi na myśl słynny Take Five Dave’a Brubecka, Fade Out Michała Zaborskiego, klasyczna Spain Chicka Corei i urocza Allegrina (Allegro in A) Mateusza Smoczyńskiego, w której kapitalny duet przekomarzających się skrzypiec Smoczyńskiego i altówki Zaborskiego wywoływał wśród publiczności wybuchy śmiechu. Na zakończenie zabrzmiała nostalgiczna Iława i Song for Mario Lenczowskiego.

Przed bisem (Roxanne wg Stinga, we własnej aranżacji zespołu) przemówił dyrektor Teatru Andrzej Dziuk przypominając, że Dawid Lubowicz debiutował na scenie grając rolę wiejskiego muzykanta w sztuce Nowe Wyzwolenie Witkacego, a potem jeszcze kilkakrotnie brał udział w obsadzie muzycznej sztuk w „Witkacym”. Z żalem opuszczaliśmy teatr, bo koncert należał do najciekawszych wydarzeń muzycznych mijającego roku. Z nadzieją teraz czekamy na następny – a jak się dowiaduję „ze źródeł zbliżonych do poinformowanych” – po raz kolejny usłyszymy Dawida Lubowicza w innym kwartecie już w okolicach 11 listopada, w Miejskiej Galerii Sztuki w Zakopanem.