Maciej Pinkwart
Adwent barokowy
Wieczorem zamarzł mi nawet elektroniczny termometr, więc trzeba było naprawdę
wielkiej determinacji, żeby owinąwszy się trzy razy szalikiem wyjść z
cieplutkiego domu i przedreptać przez zimowy Nowy Targ do auli Szkoły Muzycznej,
gdzie Krzysztof Leksycki i Stowarzyszenie „Viva l’Arte” urządzali ostatni w tym
roku „Czwartkowy wieczór”, tym razem poświęcony muzyce barokowej, wykonywanej na
oboju. Koncert był – jak zapowiedziano na plakatach – w nastroju adwentowym.
Krzysztof Leksycki, dystansując się niejako od świątecznych już dekoracji i akcesoriów bożonarodzeniowych podkreślał, że Adwent jest czasem oczekiwania na Boże Narodzenie, a w tym znakomicie może pomóc muzyka. Solistami wieczoru byli oboiści związani z katowicką Narodową Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia – Arkadiusz Krupa oraz Maksymilian Lipień i skrzypek Krzysztof Leksycki, który także od pulpitu dyrygował 10-osobowym (w kilku utworach 11-osobowym) zespołem smyczkowym „Da Camera”.
Najpierw
zabrzmiały dźwięki obojowego koncertu Alessandra Marcella, w wykonaniu
Maksymiliana Lipienia i zespołu „Da Camera”. Ten wenecki kompozytor-amator z
przełomu XVII i XVIII w. tworzył dzieła dla siebie i innych muzyków z kręgów
tamtejszej arystokracji ot, tylko po to, żeby można było, grając, miło spędzić
sobie wieczór w jego wystawnym pałacu nad jednym z kanałów
Serenissimy. Daj nam dziś Panie Boże
takich zawodowców, jak tamci amatorzy! Wirtuozowskie wykonanie koncertu
sprawiło, że wcale nie miał smutno-adwentowego charakteru. Potem na scenie
pojawił się Arkadiusz Krupa i rzucił nas na kolana jednym z największych
przebojów muzycznych wszechczasów – napisaną w 1704 r. przez 19-letniego wówczas
Jerzego Fryderyka Haendla arią z III aktu opery
Almira, przerabianą przezeń jeszcze
dwukrotnie i najbardziej znaną jako pieśń
Lascia ch'io
pianga
z II aktu opery Rinaldo. To znaczy,
do niedawna stamtąd znanej, bo potem spopularyzował ją film
Farinelli – ostatni kastrat, a
ostatnio pojawiła się w teaserze oscarowego (2009)
Antychrysta
Larsa von Triera. Choć tekst arii
Pozwól mi płakać nad mym okrutnym losem jakoś mało kojarzył się z Bożym
Narodzeniem, to dzieło Haendla w wersji instrumentalnej stworzyło kapitalny,
refleksyjny nastrój. W cieniu tego przeboju pozostała druga miniatura Haendla –
fragment z oratorium Jozue.
Po chwili powróciliśmy do Wenecji,
gdzie teraz też jest zima: minus pięć, pada śnieg i niebawem gondole zamienią
się w bojery. Tym razem weneckie adwentowe nastroje zapanowały na sali za sprawą
obu gości, którzy z towarzyszeniem „Da Camery” wykonali koncert na dwa oboje i
smyczki Antonia Vivaldiego, jeden z blisko czterdziestu, jaki astmatyczny „rudy
ksiądz” skomponował dla duetów instrumentalnych. Ten XVIII wiek był jednak
muzyki niesłychanie szczodry! Mistrzostwo formy, inwencja melodii, porywający
wdzięk harmonii… To wszystko odtworzyli kapitalnie młodzi muzycy, a nastrój był
już niemal wigilijny. I żeby to złamać, maestro Leksycki znokautował nas
niespodziewanie utworem Bacha, poświęconym… Wielkanocy. Jak zapowiedział, zrobił
to celowo, żeby zasiać w nas intelektualny niepokój. Ale przecież jest taki
piękny wiersz Gałczyńskiego Wielkanoc Jana Sebastiana, więc to dość
oczywiste, że lipski kantor kojarzy się z tym drugim świętem, dla protestantów
takich jak Bach – najważniejszym w całym roku liturgicznym. Tak czy inaczej,
preludium z Oratorium Wielkanocnego trochę mnie znudziło swą nostalgiczną
nutą, mimo, że Maksymilian Lipień grał jak natchniony.
Pozostaliśmy przy genialnym Janie
Sebastianie, by po chwili wysłuchać kolejnego koncertu podwójnego (BWV 1060), w
którym tym razem jako soliści wystąpili oboista Arkadiusz Krupa i skrzypek
Krzysztof Leksycki. To był majstersztyk, w wykonaniu zarówno wirtuozów, jak i
doskonale partnerującej im orkiestry, która szczególnie w drugiej części (adagio)
pokazała wielką klasę, równo i nastrojowo towarzysząc solistom w artykulacji
pizzicato.
Na koniec zaś, mając w perspektywie
wyjście w adwentowy, trzaskający mróz, zasłuchaliśmy się w duet Lipień – Krupa,
którzy (obaj na obojach) poprowadzili nas przez rozpaloną w słońcu Jerozolimę,
gdzie bohater opery „Salomon” Jerzego Fryderyka Haendla podejmował gorąco
przybyłą doń z wizytą z arabskiej Saby piękną królową. Duet bisował, panie z
orkiestry nie okazywały oznak zmarznięcia mimo bluzek z krótkimi rękawami
(szczególne ukłony w stronę kontrabasu…), panowie dopięli garnitury, a sprawca
tej adwentowej uczty, Krzysztof Leksycki życzył nam świątecznie i noworocznie,
co niezbyt liczna, ale doborowa publiczność kwitowała z wzajemnością. Pozostaje
mieć tylko nadzieję, że trzeciokadencyjny burmistrz będzie nadal subsydiował
działalność świetnego zespołu, jak i wspierał plany muzyczne patronującego
„Wieczorom Czwartkowym” stowarzyszenia „Viva l’Arte”.
Ta apostrofa tu na Podhalu wiąże się z Tetmajerem, o którym pamiętamy raczej folklorystycznie, a to, że był on właśnie piewcą sztuki jako takiej – uświadamiamy sobie z rzadka. Czapka na uszy, szalik na brodę i niech żyje sztuka! Choć życie nasze nic nie warte – eviva l’arte! Do Tetmajera nawiązywał po latach poeta kiedyś obowiązkowy, dziś niesłuszny, zawsze wybitny - Władysław Broniewski, pisząc:
Życie jest diabła warte
poza Szopenem, Mozartem;
poza Słowackim i Mickiewiczem
jest w ogóle niczem.
Ciekawe, co na to Nietsche… Nazajutrz, 17 grudnia, koncert adwentowy został
powtórzony w rabczańskim kościele Marii Magdaleny.