Maciej Pinkwart

Lud się bawi

 

Kwintet FestiwalowyNiedzielny (3 sierpnia 2014) koncert w Zubrzycy, kończący VI Festiwal Muzyki Kameralnej pokazał mi wyraźnie, jak będąc miłośnikiem muzyki tzw. poważnej daleko odszedłem od tego, co jest naprawdę popularne i co bawi publiczność. I nie mówię tu ani o jarocińskim metalu, ani o muzyce z dyskoteki w Manieczkach. Co więcej – zauważyłem, jak bardzo stałem się nietolerancyjny wobec czegoś, co mi nie odpowiada, czyniąc gwałt na moim poczuciu estetyki. Ale dlaczego miałbym być tolerancyjny wobec czegoś co mi nie odpowiada? Niech sobie oczywiście będzie, ale niech się trzyma ode mnie jak najdalej. Boję się jednak, że moja reakcja jest dość odosobniona i z takim myśleniem przyjdzie mi wymrzeć jak dinozaurom albo zostać eremitą, co nie bardzo mi odpowiada, także ze względów estetycznych i ideowych.

Kościół Matki Bożej Śnieżnej zapełniał się powoli, aż w czasie, gdy koncert powinien się zacząć – runęły do wnętrza dwie spore grupy zorganizowane: jedna dziecięco-młodzieżowa, druga składająca się z młodzieży w wieku 50+. Młodzież grzecznie zajęła miejsca i w skupieniu słuchała – najpierw muzyków, potem tej drugiej grupy, która kilka minut po 19-tej, ponieważ koncert się jeszcze nie zaczął, zaczęła głośno klaskać i nawoływać do rozpoczęcia – co się na koncertach muzyki poważnej raczej nie zdarza.

Wreszcie miejsce w prezbiterium zajął kwintet smyczkowy w składzie Krzysztof Leksycki i Ilona Nieciąg – skrzypce, Żanna Laszkiewicz – altówka, Jan Kalinowski – wiolonczela i Jakub Strycharz – kontrabas i bez żadnych wstępów zaprezentował Intermezzo z opery Pietro Mascagniego Rycerskość wieśniacza. Potem była zapowiedź wsteczna, a także prezentacja solistki i jej programu.

Gwiazdą wieczoru była znana już z ubiegłego roku śpiewaczka Alina Urbańczyk-Mróz, a koncert był podzielony na dwie części: w pierwszej Alina Urbańczyk-Mrózskładano ukłon temu, że miejscem występu był kościół, w drugiej o tym starano się nie pamiętać. Krzysztof Leksycki zapowiedział nAlina Urbańczyk-Mrózajpierw owe utwory religijne - Ave verum Corpus Wolfganga Amadeusza Mozarta, Agnus Dei George Bizeta, Panis Angelicus Cesara Francka i Ave Maria Astora Piazzoli, przy czym zapowiedź tego ostatniego wywołała głośne Oooo! u części publiczności. Artystka (ciemna, długa i bardzo obszerna suknia, na nią narzucony niebieski taftowy szal) przy wzrastającym aplauzie śpiewała z nut, a w przerwach odchodziła od pulpitu, by kłaniać się, uśmiechać i kokietować widzów. W wykonaniu pojawiały się elementy koloratury i przesilone eksponowanie wysokich dźwięków, czego w zasadzie w tak małym, drewnianym wnętrzu należałoby raczej unikać. Matka Boska Śnieżna patrzyła na to wszystko z niezmąconym spokojem, pełnym tolerancji…

Po części quasi religijnej nastąpiło interludium instrumentalne w postaci świetnie zagranego przez kwintet Tanga Thomasa Newmana z filmuAlina Urbańczyk-Mróz Zapach kobiety, co części publiczności nie zainteresowało, bo na sali rozległy się prowadzone półgłosem rozmowy, kilka osób wyszło na papierosa, inne odnajdywały się i wymieniały pozdrowienia. Ale, jak się wydaje, pewno mało kto przyszedł tu po to, żeby słuchać muzyki.

Pierwszym utworem w rozrywkowej części koncertu był czardasz Kiedy skrzypki grają z operetki Franciszka Lehara Cygańska miłość. Alina Urbańczyk-Mróz porzuciła w garderobie niebieski szal, zostając w sukni z mocno wyeksponowanym dekoltem, odeszła też od pulpitu z nutami, a Krzysztof Leksycki w pierwszej części wystąpił jako towarzyszący jej solista-skrzypek, wchodząc w rolę romskiego wirtuoza. Entuzjazm sali wzrastał z każdym utworem, co solistka umiejętnie podsycała gestykulacją i czymś, co możnaby uważać za taniec, który jednak na nierównych żabieńcach, jakimi wyłożony jest kościół, musiał być serwowany z umiarkowaniem. Podobnie jak traktowanie sukni, w kształcie barokowej krynoliny, jak kostiumu Carmen lub tancerek kankana. Część sali reagowała gorącymi okrzykami już wtedy, gdy w zapowiedzi Krzysztofa Leksyckiego padało znane im nazwisko kompozytora – co prawda zdarzyło się to tylko dwa razy, przy Straussie i Gershwinie.

Alina Urbańczyk-MrózWalc Adeli z operetki Zemsta nietoperza Straussa skłonił jedną z podskakujących obok mnie pań do klaskania w trakcie śpiewu, co podjęła część sali, ale z powodu skomplikowanej rytmiki utworu wyszło dość żenująco. Artystka podtrzymywała temperaturę na sali także wstawkami słownymi (w operetce spotyka się to często), a nawet opowiadając dowcip, wcześniej żartobliwie zgłaszając pretensję do prowadzącego, że Krzysiu nigdy nie opowiada dowcipów. Dowcip był branżowy i dość ryzykowny, bo opowiadał o śpiewaczce, która źle śpiewała, ale wywoływała entuzjazm publiczności.

Podobnie jak przed rokiem, bardzo podobało mi się Summertime Gershwina, zaśpiewane tak nastrojowo, że na sali zapadła cisza i dało się słuchać. Potem znów powrócił nastrój przystanku Woodstock, przeniesiony w aurę deptaku w Ciechocinku, albo do scenerii wieczorku zapoznawczego w zakopiańskim pensjonacie „Orzeł”. Ostatni utwór, Granada Antonia Lary, rzeczywiście świetnie wykonany, skończył się entuzjastycznymi okrzykami z elementami sympatycznego wycia, no i oczywiście owacją na stojąco, jak zawsze zapisywano w protokole po przemówieniu Breżniewa na plenum KPZR: burnoj apłodismient prachadiaszczyj w awacju, wsie wstajut…

Więc był na bis kolejny czardasz, oczywiście o miłości, o której najpierw artystka wygłosiła kilka sympatycznych zdań, ze zrozumieniem przyjętych przez wszystkich uczestników tej imprezy integracyjnej. Potem część publiczności podjęła próbę wspólnego śpiewania z solistką arietki Gdzie mieszka miłość z operetAlina Urbańczyk-Mrózki Hrabina Marica Imre Kalmana, czyli zrobiło się jak w piosence Cała sala śpiewa z nami.

Był to – poza trwającymi dalej oklaskami na stojąco – przedostatni akcent VI Festiwalu Muzyki Kameralnej na Orawie. Bowiem gdy Krzysztof Leksycki żegnał się z publicznością i muzykami, już ciągnęła go za rękaw pani kustosz Muzeum – Orawskiego Parku Etnograficznego, które było gospodarzem imprezy. Jadwiga Pilchowa na zakończenie podzieliła się ze słuchaczami swoim przekonaniem, że to duch Ojca Świętego (nie wymieniała którego, no ale jak wiadomo w Polsce jest tylko jeden) zorganizował ten koncert. I z tym przeświadczeniem się rozeszliśmy.

Tegoroczny orawski (właściwie: zubrzycki) festiwal składał się z czterech imprez, w tym dwóch koncertów, jednego popisu uczniów szkół muzycznych i jednej prezentacji literackiej. Gdy zacząłem w nim uczestniczyć jako słuchacz – trwał przez 3 tygodnie w rytmie weekendowym, w soboty i niedziele, z powtórkami niektórych koncertów w Nowym Targu. To zapewne przejaw kryzysu finansowego – bo nie przypuszczam, by po sześciu latach Orawski Festiwal Muzyki Kameralnej już cierpiał na uwiąd starczy i niewydolność organizacyjną. Źle by się stało, żebyśmy stracili taką imprezę – kolejną po nowotarskiej orkiestrze kameralnej i Wieczorach Czwartkowych, które zdaje się znikły już z podhalańskiej sceny muzycznej.