Maciej Pinkwart

Tercet doktorski, czyli tango przed szopką

 

Tutaj skan artykułu (wersja skrócona)

 

 

Przebijając się przez gęstniejącą i zamarzającą wieczorną nowotarską mgłę pomyślałem sobie, że w tej chwili w Buenos Aires jest popołudnie, a temperatura wynosi plus 22 stopnie, bo za kilka dni zacznie się tam lato… Dźwięczące mi jeszcze w uszach rytmy tanga jednak bynajmniej nie zmieniły aury, choć lód na chodnikach skłaniał do pewnych kroków tanecznych. Muzyka może łagodzi obyczaje, ale nie zmienia stref klimatycznych.


Ostatni w tym roku koncert w ramach nowotarskich „Wieczorów czwartkowych” nosił tytuł Romantyczne Quodlibet, choć po prawdzie żaden z prezentowanych kompozytorów nie wywodził się z okresu romantyzmu muzycznego, ale ich dzieła mając wielki ładunek emocjonalny poniekąd były romantyczne. A zresztą podtytuł quodlibet, w muzyce stosowany do żartobliwego zestawienia motywów lub utworów, dosłownie znaczy: co się komu podoba, a więc niejako zakłada pewnego rodzaju dowolność formy… Wykonawcami koncertu, zorganizowanego jak zwykle przez Krzysztofa Leksyckiego, byli muzycy tworzący (na użytek tego właśnie wieczoru) trio fortepianowe, w składzie Gajusz Kęska – fortepian, Ilona Nieciąg – skrzypce i Beata Urbanek-Kalinowska – wiolonczela. Wszyscy troje są absolwentami krakowskiej Akademii Muzycznej, gdzie w ostatnich latach otrzymali tytuły doktorów sztuki muzycznej.

Spore doświadczenie i wybitny kunszt wirtuozerski spowodowały, że trio brzmiało znakomicie, sprawiając wrażenie, że muzycy grają z sobą już od lat. Repertuar jak zwykle dobrany był starannie, zaś prezentowane utwory – niełatwe i stylistycznie zróżnicowane. Na początku wysłuchaliśmy Tria elegijnego nr 1 Sergiusza Rachmaninowa, skomponowanego w 1892 r. w Moskwie przez 19-letniego wówczas kompozytora. Utwór nostalgiczny, rzeczywiście romantyczny w charakterze, choć sprawiający wrażenie dość eklektycznego – przypominał jesienny, smutny krajobraz, gdy opadają ostatnie liście targanych wiatrem drzew, a deszcz beznadziejnie spływa po szybach. Kolejnym dziełem była Rapsodia op. 33 Ludomira Różyckiego, skomponowana w latach 1909-13. To jeden z najczęściej grywanych utworów kameralnych tego twórcy, kunsztownie spleciony z kilku wyrazistych linii melodycznych, może nie cechujący się specjalną oryginalnością, ale z pewnością solidnie skomponowany. Jednak jeśli się pamięta o tym, że początkowo to właśnie „Lura” (jak go nazywali przyjaciele), a nie Karol Szymanowski był uważany (m. in. przez Mieczysława Karłowicza) za obdarzonego największym talentem i inwencją twórczą spośród wszystkich kompozytorów wchodzących w skład Młodej Polski w Muzyce – to można by oczekiwać dzieła ciekawszego.

Największy hit jednakże Krzysztof Leksycki zachował na koniec: Cuatro estaciones porteñas, czyli „Cztery pory roku w Buenos Aires”, autorstwa Astora Piazzoli. Ostatnio bardzo modny kompozytor, urodzony w argentyńskim Mar del Plata syn włoskich emigrantów, zasłynął przede wszystkim jako człowiek, który ludowe tango przeniósł (jako tango nuevo) do filharmonii i sal koncertowych. Znamy głównie jego przebojowe Liber tango, ale i Pory roku są grywane często, niekiedy wręcz porównywane z najpopularniejszym utworem muzycznym wszechczasów – Czterema porami roku Antonia Vivaldiego. Młodsze od Vivaldiego o ponad 200 lat, mają jednak zupełnie inną strukturę. Początkowo skomponowane w latach 1965-1970 jako osobne utwory (Lato, Jesień, Wiosna, Zima) na zespół raczej rozrywkowy (skrzypce, bandoneon, fortepian, gitara elektryczna i kontrabas), potem grywane w składach kameralnych (wzorem Vivaldiego ze skrzypcami w partii solowej) – tutaj, w wersji oszczędnej na trio fortepianowe zabrzmiały znakomicie. Ta aranżacja pozwoliła na wykazanie znakomitego współdziałania muzyków w utworze tyleż melodyjnym, co trudnym rytmicznie, jednocześnie umożliwiając wykazanie się im wirtuozerią (świetne, zgoła postromantyczne solo fortepianowe w środkowej części Zimy!). I choć oczywiście Zima w Buenos Aires jest cieplejsza od naszego lata, więc muzycznie była bardzo dynamiczna i gorąca – to przecież zakończyła się piękną, a nawet wzruszającą melodią kolędową, która zresztą była przez muzyków bisowana.

Mimo kiepskiej pogody – a może właśnie dzięki niej – sala im. prof. Józefa Edmunda Titza w nowotarskiej Szkole Muzycznej była prawie pełna, co stwarza dobry argument dla sympatyzującego z działaniami muzycznymi burmistrza Marka Fryźlewicza, by wysupłać z miejskiej szkatuły odpowiednie, a nawet odpowiednio większe dudki na „Wieczory czwartkowe” A.D. 2014.