Okładka ksiażki J.PilchaMaciej Pinkwart

Czar bankomatu

 

Proza Jerzego Pilcha najlepiej się sprawdza na krótkich dystansach. Stąd jego felietony w „Polityce” stanowią dla mnie cotygodniową lekturę nie tylko obowiązkową, ale satysfakcjonującą. Jednak - jak to pisał Lem - słoń nie jest bardzo dużą bakterią, a powieść nie jest długim felietonem. Stąd uczucie swojego rodzaju zmęczenia, przy czytaniu „Miasta utrapienia”, pojawiające się u mnie po kilkunastu stronach nieprzerwanej lektury. Czy to pisarska, czy czytelnicza zadyszka - nie umiem rozstrzygnąć.

Powieść urzeka czytelnika znakomitymi fragmentami sarkastycznych opisów współczesności polskiej, tak w dziedzinie faktów, jak i obyczajowości, przy czym irytują mnie niekiedy przeintelektualizowane postacie niektórych bohaterów, „wypowiadających się” raczej niż mówiących, „dywagujących” bardziej niż rozważających, przy czym ich proweniencja społeczna, zawód czy stosunek do głównego bohatera nie mają tu większego znaczenia: takimi papierowymi postaciami są zarówno ojciec, jak i dziadek głównego bohatera, porzucony przez żonę pijaczyna-policjant, podsłuchiwane w kawiarni prostytutki czy przyjaciółki bohatera o dziwacznych imionach, nazwiskach czy pseudonimach. Owo epatowanie siebie i nas egzotycznymi zestawieniami (Esmeralda Dorsz, Konstancja Wybryk, Marlenia Jasiczek...) bawi za pierwszym razem, potem irytuje, na koniec powszednieje. Zapewne i na naszym, podhalańskim gruncie pierwszy Alan Gąsienica nieco szokował, teraz po prostu wzruszamy ramionami i zastanawiamy się, z jakiego serialu rodzice wzięli to imię...

Kapitalne są w tej powieści krótkie przyspieszenia, gdzie fotograficzna spostrzegawczość miesza się z satyrycznym przerysowaniem, cała ta poetyka Dworca Centralnego i jego okolic czy socjologiczna analiza społeczności miasteczka Granatowe Góry, dokąd - jak wieść niesie - po abdykacji ma osiąść Polski Papież. Jest, na szczęście, w „Mieście utrapienia” takich fragmentów wiele i ciekawią one znacznie bardziej niż w zasadzie pretekstowa główna cecha bohatera - swojego rodzaju „nadsłuch”, który pozwala mu słyszeć cyfry, wystukiwane w PIN-ach kart bankomatowych, dalekie lub minione rozmowy, okrzyki czy westchnienia.

Patryk Wojewoda, który urodził się w dwa lata po największym w dziejach tryumfie polskiego futbolu i dwa lata przed wyborem polskiego papieża jest pokazywany przez autora z pewnego rodzaju dystansem, szczególnie psychologicznym, mimo że to on jest narratorem książki. Sceptyk, marzący - ba, planujący! - przez całe dzieciństwo, że zostanie papieżem (byłem absolutnie pewien, że Polska jest odwieczną potęgą piłkarską i że papież zawsze jest Polakiem), na początku studiów (prawniczych, nie teologicznych) przemierzający Warszawę w poszukiwaniu nadających się do podsłuchania bankomatów i do ocenienia (w skali 12-stopniowej) dziewcząt - wkrótce zostaje zdominowany przez przeintelektualizowaną piękność, Messalinę i Penelopę w jednym, asystentkę na wydziale prawa – Konstancję Wybryk. I wszystko to, co tyczy Patryka i jego postępowania, jego miłości i fascynacji jest tak nieprawdziwe, że aż boli. Wymyślone, jak senna projekcja wyobrażeń starszego mężczyzny, który chciałby zamienić się na życie z własnym synem.

Może to celowe założenie? Wskazywałby na to koniec książki, w którym ujawnia się prawdziwy narrator, zapewne alter ego autora, dotychczas przemykający się dyskretnie na marginesach wydarzeń, rówieśnik ojca Patryka, pochodzący z tej samej co on miejscowości. On to przyznaje się nie tylko do myszkowania po mieszkaniu Patryka, ale i dopisywania całych akapitów w jego pamiętniku. Ta przewrotność autora podoba mi się nadzwyczajnie i wyjaśnia w dużej mierze to, co irytowało wcześniej.

Warszawskie peregrynacje Patryka czy jego ojca, spotkania i rozmowy z postaciami z półświatka okolic Dworca i Pałacu Kultury przypominają mi najlepsze karty literatury polskiej, z „Wniebowstąpieniem” Konwickiego i „Złym” Tyrmanda na czele. Opowieści Konstancji o jej pechowym życiu seksualnym, nijak nie przystającym do jej bajkowej wprost (a może po prostu - bajkowej?) urody, figury i inteligencji mogłyby znaleźć się na dalekich stronach niektórych pism kobiecych czy zgoła w programach nocnych TVN. Kapitalnym opisom małomiasteczkowej społeczności Granatowych Gór towarzyszą dyskursy członków rodziny bohatera z księdzem proboszczem, gdzie Hegel miesza się z Czechowem...

Cóż - proza Pilcha jest taka jak nasze życie - wzniosłość miesza się z trywialnością, humor z dramatem, religijność z upodleniem, a wszystko to daje w efekcie niezbyt smaczny, ale tradycyjny polski koktail, złożony z kompleksów wyższości i niższości, agresji i służalczości, tradycji i awangardy, wschodu i zachodu, Ormuzda i Arymana...

Na rynku w Nowym Targu jest kilka bankomatów. Wczoraj widziałem, jak starsza kobieta kobieta przed jednym z nich zorientowawszy się, że wybrała ten, który nie należy do "jej" banku i będzie musiała zapłacić haracz za przeprowadzoną właśnie transakcję, w desperacji usiłowała cofnąć czas wciskając wszystkie klawisze „anuluj” i próbując nawet wepchnąć pieniądze z powrotem do bankomatu. Nie udało się. Nie trzeba było być obdarzonym nadsłuchem, żeby usłyszeć, co kobieta o tym myśli - słyszał to cały nowotarski rynek. Główną jej konkluzją było to, że powinno być tak jak dawniej - tylko PKO i poczciwe stare książeczki oszczędnościowe. Urok nowoczesności skończył się dla niej w momencie, gdy kosztował ją 4 złote. Wszystko ma swoją cenę...