Maciej Pinkwart

Wciąż ta sama, stara historia

 

MarquezPrzeczytałem najnowszą książkę Márqueza i muszę powiedzieć, że trochę się rozczarowałem. Może dlatego, że od starego mistrza oczekiwaliśmy wciąż nowych i coraz doskonalszych dzieł, a to po kilku latach milczenia zaledwie nowela na sto stron i to nie specjalnie ciekawa. A może z uwagi na tytuł – „Rzecz o mych smutnych dziwkach” – który brzmi wręcz rozpaczliwie. I nie pomogą tu żale tłumacza, umieszczone w słowie wstępnym oraz na ostatniej stronie okładki, z których dowiadujemy się że okrutna polska cenzura redakcyjna zmieniła piękne słowo „kurwy” na „dziwki”, żeby było przyzwoiciej. Pomijając już niewątpliwe marketingowe intencje takiego użalania się, to obawiam się, że wówczas tytuł brzmiałby jeszcze gorzej...

Co najgorsze, tytuł w ogóle nie ma się nijak ani do treści, ani do przesłania, którego można się w książce dopatrzyć. Oto 90-letni starzec, dorabiający sobie do emerytury cotygodniowymi felietonami do gazety, pragnie uczcić okrągłą rocznicę swoich urodzin szaloną nocą w burdelu w towarzystwie nieletniej dziewicy. Noc, owszem, ma miejsce, tyle że staruszek poprzestaje na kontemplacji śpiącej jak zabita panienki. Kolejne noce też mają taki przebieg, co jakby jest na... rękę bohaterowi, który rozczulając się nad dziewuszką, zakochuje się w niej, obsypuje ją prezentami i słodyczami, a swoje uczucie przenosi na papier w postaci felietonowych listów miłosnych, które mu przynoszą sławę. Na skutek splotu nieszczęśliwych okoliczności traci jednak kontakt ze swą ukochaną, a gdy po czasie go odzyskuje – stwierdza, że już jest po wszystkim. Ktoś inny nie ceregielił się z nią aż tak bardzo... Ale i tak marzenie o miłości idealnej go nie opuszcza, aż wreszcie znajduje swój finał...

Dziwki przewijają się przez opowiadanie, ale nie smutne one są, tylko jakby albo za młode, albo za stare... Smutny – choć niewątpliwie romantyczny - bywa bohater – zatem słuszniejszy tytuł powinien odnosić się do smutnego dziwkarza, żeby nie powiedzieć dosadniej. Ale czy w wieku 90 lat ten tytuł jeszcze mu przysługuje? Oto jest pytanie...

I na to pytanie, bynajmniej nie żartobliwie, stara się w swej najnowszej powieści odpowiedzieć Márquez. Wkładając w usta jednej z bohaterek kapitalne zdanie: Moralność jest kwestią czasu... -  każe nam je interpretować wedle woli. No i czynimy to, zastanawiając się która z trzech możliwych interpretacji w sytuacji każdego z nas będzie słuszniejsza.

Moralność jest kwestią czasu... A zatem wiek zmusi nas z czasem do bycia moralnymi – kiedy już nie będzie innej możliwości. Cóż – przykład nie tylko Márquezowego bohatera zdaje się oddalać słuszność takiej interpretacji.

Moralność jest kwestią czasu... Wystarczy poczekać, a czas zrobi swoje i przy sprzyjających okolicznościach dokona erozji moralności tak, że pozostanie ona wspomnieniem równi odległym, jak pierwsze konsumpcyjne zachwyty niemowlęcia nad kobiecą piersią...

Moralność jest kwestią czasu... Każdy czas ma swoją moralność i to, co kiedyś wydawało się niemoralne, dziś nie zmusi najbardziej zagorzałego purytanina do odwrócenia głowy...

Od czasów biblijnej Zuzanny i podglądających, a zgoła napastujących ją starców wyjątkowo niemoralna wydaje się miłość w późnym wieku, zwłaszcza miłość między partnerami, których dzieli wiele lat. Ale u Márqueza to w zasadzie zwyczajność... Zapewne nie można uważać, że Kolumbijczyk pisze o tym stale jedną książkę, ale przecież najlepsze jego dzieła – „Miłość w czasach zarazy”, „Miłość i inne demony”, czy „Jesień patriarchy” to wariacje na temat owej zakazanej, a tak często spotykanej miłości. Zapewne, nie bez racji są ci, którzy uważają, że 77-letni dziś, ciężko schorowany pisarz zaklina w ten sposób czas, by uporać się z tym problemem na własny użytek. Ale to nieprawda: miał 57 lat, kiedy pisał „Miłość w czasach zarazy” i o ile się orientuję, nie musiał niczego zaklinać.

A orientuję się także i dlatego, że sam mam 57 lat. A mój ojciec miał 52 kiedy się urodziłem. I był o 26 lat starszy od mojej mamy.

Dla Márqueza czas nie jest czynnikiem istotnym w miłości. Oswajanie czasu, zaklinanie go w powieściach, raczej dotyczy samej egzystencji, jej fizykalnych objawów niż uczuć. To trochę obsceniczne, a trochę naturalistyczne wyliczanie spraw związanych z dysfunkcjami ciała ma nas, czytelników, a i samego pisarza przyzwyczaić do starości. Do jej ciemnej strony.

Ale miłość jest zawsze jasną stroną. Zawsze uskrzydla, jeśli nawet boli. Jeśli nawet skutkuje cierpieniem, to przecież zawsze można ją przekuć w literaturę. I czas ma dla niej znaczenie wtórne, jeśli w ogóle bezpośrednio na nią wpływa... Różnica wieku między kochającymi się ludźmi ma, według Márqueza, wpływ tylko na kwestie obyczaju, nic więcej. Niekiedy – u Márqueza prawie nigdy – wpływa na niektóre fizyczne aspekty miłości. Ważne, ale w sumie drugorzędne. Dla samego uczucia to nie ma znaczenia.

Banał? No, pewnie! Ale jeśli przekonuje nas do tego wielki pisarz, to może warto przez chwilę się nad tym zastanowić? Bo jeśli będziemy a prori odrzucać wszystkie banały i zawsze starać się być oryginalnymi, to może się zdarzyć, że dziecko zostanie wylane wraz z kąpielą: że odrzucimy rzeczywistość, która częściej jest banalna niż oryginalna. A jak żyć bez rzeczywistości? Jeśli odrzucimy takie zwyczajne, Márquezowskie cieszenie się światem, pozostanie nam tylko smutek i sceptycyzm, wyrażany w dawnym porzekadle: Nic mnie już nie bawi, nic mnie już nie nęci, odkąd cioci Mani biust się w magiel wkręcił...

A wracając do nieszczęsnego tytułu powieści: ludziom mojego – prawie Márquezowskiego – pokolenia, może się kojarzyć z apaszowską piosenką:

 

Gdy kina „Wolność” neon z trudem się zapala

I na portierni spać się kładzie nocny stróż –

Obciągam w bramie łyk

Nie czeka na mnie nikt,

Bo ja nikogo nie potrafię kochać już...

Dziwki po udach całowały mnie zmysłowo,

Rencistka jedna rwała dla mnie złoty ząb,

Mój arogancki śmiech

Rozpalał w żyłach krew,

Lecz ja nikogo nie potrafię kochać już...

 

No i o to chodzi, żebyśmy jeszcze potrafili. I tego nas uczy Gabriel García Márquez i jego smutne dziwki.