Maciej Pinkwart

My, wśród barbarzyńców...

 

Słucham Symfonii Londyńskich Haydna i wyłączam wiadomości, gdy mówią o kolejnych punktach procentowych, zbieranych w sondażach przedwyborczych przez „Samoobronę”. Uważam się za człowieka kulturalnego, ale marzę o tym, żeby mieć na tyle siły i bezczelności by móc sobie poradzić z chamstwem w jedyny sposób, którym z chamstwem można sobie poradzić. Sposób ten podał przed laty w genialnym skeczu Kabaretu „Dudek” Jan Kobuszewski: Chamstwu należy się przeciwstawiać siłom, kulturom i godnościom osobistom. Zdaje się, że jak dotąd nie wymyślono nic lepszego. Można, naturalnie je ignorować, odwracać wzrok i zatykać uszy, zwalać mu na łeb górę pogardy. Ale chamstwo ma to głęboko w nosie, po prostu przychodzi i robi swoje, a ucieka dopiero przed jeszcze większym chamstwem. Trzeba z nim więc walczyć póki małe, bo potem jak rak nie da się pokonać. Wszakże istnieje zawsze niebezpieczeństwo, iż w walce z barbarzyństwem zaczniemy stosować metody barbarzyńskie i sami staniemy się przez to jeszcze bardziej barbarzyńcy. Bo nie da się wyjść dobrym ze złej walki ze złem. Czasy szlachetnych i romantycznych rycerzy minęły bezpowrotnie, zastąpione przez czasy raubritterów, w najlepszym wypadku.

Mimo wszystko wzdragam się, gdy liderzy Platformy Obywatelskiej zapowiadają krucjatę przeciw barbarzyńcom z „Samoobrony”. Nie lubię krucjat i nie lubię barbarzyńców, w ogrodzie i poza ogrodem.

To oczywiście refleksje na dalekim marginesie czytanej ostatnio książki, która urzekła mnie całkowicie tak pomysłem, jak i warsztatem pisarskim. Rzadko kiedy oddaję pokłon Szwedzkiej Akademii, przyznającej literackie nagrody Nobla – poprzednio robiłem to, gdy najwyższy laur dostała Wisława Szymborska. Teraz całkowicie aprobuję werdykt ubiegłoroczny.

Jakże w swym myśleniu o kulturze bywamy europocentryczni! Nawet na Amerykę spoglądamy z wyższością, uważając że prawdziwa kultura mogła urodzić się tylko w cieniu gotyckich katedr i greckich posągów, mając jako zaplecze rzymskie prawo i chrześcijański dekalog (czy dekalog jest chrześcijański? Czy Stary Testament jest chrześcijański? Czy jest to tradycja Europy, jeśli powstała pod górą Synaj – ciągle szukam odpowiedzi na te pytania...). Każdy spoza Europy wydaje się nam być po trosze oswojonym i przyuczonym barbarzyńcą, którego w najlepszym wypadku traktujemy jak element folkloru, jak muzykę Haarlemu i tańce z gołym biustem, prezentowane przed papieżem na watykańskich posadzkach ad majorem Dei gloriam. Tymczasem w dobie globalnej, Macluchanowskiej wioski zapleczem kulturowym staje się dla całego świata ogólnoludzka tradycja i – passez moi le mot – Internet...

I dlatego dzieło południowo-afrykańskiego noblisty, Johna Maxwella Coetzee – Czekając na barbarzyńców – wydaje mi się być doskonałym przykładem tej kulturowej summy, którą tworzą wszyscy najwybitniejsi artyści naszej planety. Utożsamiam się z tą książką całkowicie i jestem dumny, że została napisana. Reprezentuje bowiem ten rodzaj literatury, który cenię najwyżej: używając najlepszego instrumentu w rękach twórcy – wyobraźni – opisuje sprawy, aktualne i ważkie dla realnego życia.

W nieokreślonej epoce historycznej, choć zapewne nie później niż w XIX wieku, w nienazwanej stronie świata, ale prawdopodobnie w strefie klimatu kontynentalnego, leży niewielka miejscowość na wysuniętej rubieży pewnego Imperium. Senna egzystencja starego prowincjonalnego notabla upływa między kuchnią, burdelem, sądem a niewinnym hobby, jakim jest archeologia. Od czasu do czasu pojawiają się pogłoski o zagrożeniu ze strony hord barbarzyńców, którym Imperium wydarło te tereny, czego koczujący w okolicy nomadzi w ogóle nie przyjmują do wiadomości. Sporadyczne utarczki przygraniczne, rzadsze niż wymienny handel nie są specjalnym zagrożeniem dla żadnej ze stron. Do czasu, gdy w miasteczku pojawia się inspekcja z dalekiej stolicy, najpierw złożona z oficera służby bezpieczeństwa, potem z nowego garnizonu wojskowego. Stary sędzia obserwuje, jak w perzynę obraca się cały świat, w którym spokojnie egzystował tyle lat, jak on sam się zmienia, z szefa zamieniając się w podwładnego, z wydającego wyroki w podsądnego, na koniec w biernego obserwatora otaczającej go nie-rzeczywistości.

Gdy realny barbarzyńca, reprezentujący nasze Imperium – naszą kulturę i tradycję, język i zasady doprowadza do wojny z cieniami barbarzyńców, przemykającymi daleko po graniach otaczających nas gór – jak zachowamy się my: ludzie zwyczajni, przyzwoici, nie wadzący nikomu? Czy, przeraźliwie, aż do bólu nieskuteczni, staniemy sami przeciw niesprawiedliwości z gołymi rękami i siłą argumentów, które rozwieje w pył szyderczy śmiech chama uzbrojonego w pałkę? Będziemy siedzieć cicho, uspokajając swoje elastyczne sumienie tym, że przecież niczego nie możemy zrobić a nasze (nasze!) życie jest dla nas (dla nas!) najwyższą wartością? Przyłączymy się – pozornie, naturalnie! – do silniejszego, by czekać sposobnego momentu, aż mu się noga poślizgnie? A może wyglądać będziemy tych nie naszych barbarzyńców, licząc na to, że oni za nas rozwiążą nasze dylematy?

Jest w tej książce jeszcze więcej pytań, na które odpowiedzi – przynajmniej dobrych odpowiedzi – nie ma. Jest także mnóstwo innych problemów, jak choćby kapitalne zagadnienia styku kultur i tradycji, czy psychiki starego człowieka, reprezentującego władzę, sprawiedliwość czy – generalnie – humanizm, który z nagła orientuje się, że zasady, którym hołdował, z dnia na dzień przestały obowiązywać...

Dzieło J.M.Coetzee, napisane w 1980 roku i w Polsce znane od kilkunastu lat (nowe wydanie zaprezentował „Znak” w 2003 r.), teraz – w obliczu nadchodzących przemian w Polsce staje się jeszcze bardziej aktualne. Czy nie grozi nam bowiem niebezpieczeństwo, że staniemy się znów przedmurzem, a w istocie – peryferyjną mieściną, rozdartą między barbarzyńców własnych i cudzych? I wtedy się przekonamy, że hasło Wojciecha Młynarskiego „Róbmy swoje” jest niewykonalne. Barbarzyńcy po prostu nie uznają naszego „swojego” za możliwe do przyjęcia. I co wtedy?