Maciej Pinkwart

Łuski cebuli

 

Niby po zakończeniu cyklu koncertów w Atmie i po ukazaniu się całej serii moich ubiegłorocznych książek nie miałem wiele do roboty, ale mimo wszystko łączenie trzech prac stałych, systematycznego pisania do prasy, przygotowywanie Gali Poezji i intensywne życie towarzyskie powodowały, że wyłączałem kompa dobrze po północy i byłem stale zmęczony. Ale noblesse oblige - od nauczyciela literatury można oczekiwać znajomości ważnych książek. A ta mimo wszystko jest ważna. Przeto przez ostatnie dwa miesiące zimy usiłowałem pokonać głośną książkę Güntera Grassa "Przy obieraniu cebuli".

A nie była to sprawa łatwa. Powieść - która zresztą i w Niemczech i w Polsce wywołała wiele kontrowersji, a wyrywni patrioci z PIS-u w Gdańsku chcieli nobliście odbierać honorowe obywatelstwo tego miasta - jest niełatwa w odbiorze. Gdy zaczynałem ją czytać - irytowała mnie okropnie, nudziła i w sumie myślałem o niej jak najgorzej, jak - po prostu o złej książce. Ale przemogłem się i po pewnym czasie, gdy już mi się wydawało, że prasnę dziełem na półkę - zaskoczyło… Mniej więcej tak samo reagowałem na większość dzieł Maria Vargasa Llosy, nad którymi praca Güntera Grassa ma tę wyższość, że jest znacznie krótsza.

Niby powinno wciągać od razu: powieści autobiograficzne, pamiętniki, wspomnienia z niedawnej historii są zwykle czytywane z upodobaniem, bo poruszają często sprawy intymne, bądź takie w których sami uczestniczyliśmy lub moglibyśmy uczestniczyć, gdybyśmy akurat nie byli w innych miejscach czasoprzestrzeni. No i Grass - autor powieści z historyczno-geograficznego pogranicza polsko-niemieckiego, czyli tematyki wciąż jeszcze niełatwej. I ta cała awantura, którą wiele osób, upraszczając, a często nie znając w ogóle krytykowanej książki, ujmowało tak: no proszę, wyszło szydło z worka! Niby taki orędownik pojednania między Polakami a Niemcami, a był naszym oprawcą, jako żołnierz-hitlerowiec strzelał do Polaków i to nie w byle Wermachcie, gdzie przyjaciel Niemców pan Tusk miał dziadka, ale w Waffen-SS. Esesman i Polakożerca Grass….

No więc powinno mnie to zająć mocno, ale nie byłem w stanie znieść mizdrzenia się autora do Czytelników. Tak to przynajmniej odbierałem. Bo oto mamy opis trudnego dzieciństwa chłopaka wychowanego w rodzinie niemieckiej, związanego rodzinnie także z Polakami i Kaszubami, który w latach poprzedzających wojnę chodzi do szkoły, pomaga rodzicom w pracy, zaczytuje się w książkach matki i odkrywa w sobie pierwsze talenty plastyczne.  Po wybuchu wojny nie tyle z patriotyzmu, który w wydaniu hitlerowskim mocno go irytuje, zwłaszcza jak zauważa, iż niedobór entuzjazmu skutkuje wywiezieniem do Stuthoffu, ile dla chęci szybszego wydoroślenia i sprawdzenia się jest pomocnikiem w batalionie obrony wybrzeża, a potem - zainspirowany krótkometrażówkami propagandowymi - chce wstąpić do Kriegsmarine i pływać na U-bootach. Najpierw odsyłają go do domu, bo nie ma jeszcze 17 lat, ale kiedy z Niemcami zaczyna już być zupełnie krucho i potrzebne są wszystkie ręce na pokładzie - dostaje kartę powołania. Ale nie na łódź podwodną, tylko do obozu przygotowawczego Waffen-SS, o czym zresztą przekonuje się dopiero wtedy, gdy dają mu mundur… W końcu rusza na front, który znajduje się już na terenie Miśni. I jego perypetie wojenne polegają głównie na uciekaniu przed nacierającymi Rosjanami i beznadziejnym poszukiwaniu macierzystej formacji, która zresztą jak się wydaje, istnieje tylko na papierze…

Nie chce się wdawać w polemikę z polskimi oskarżycielami Grassa, udowadniać, że wg jego relacji nie wystrzelił ani jednego pocisku w tej wojnie, konfrontował się tylko z Rosjanami (co w myśl obecnie obowiązującej w Polsce polityki historycznej powinno przynieść mu uznanie…), a w dodatku działał jak tysiące jego rówieśników, ogłupionych propagandą na temat obrony zagrożonej przez Iwanów ojczyzny. Polemika taka byłaby dość niepoważna. Bardziej dorośli i bardziej - wówczas - od Grassa zasłużeni Niemcy służyli Führerowi z pełnym przekonaniem, i jakoś ich zaakceptowaliśmy. Trzeba zaakceptować i to, że przyszły noblista zaplątał się z własnego wyboru w wojnę, bardzo szybko otrzeźwiał i zgodnie ze swoją naturą podrwiwał z tej swojej wojaczki nieudanej i czekał, żeby zacząć normalne życie zaraz potem, jak się skończy. Podobnie myślał jego kumpel, który zgodnie ze swoim rocznikiem trafił na wojnę, ale cały czas myślał o przyszłej karierze duchownego, chciał zostać księdzem katolickim i widział siebie jako biskupa, kardynała, a jak dobrze pójdzie - to i papieża. Poznali się w obozie dla jeńców wojennych. Pochodził z Bawarii, miał na imię Josef i nazwisko jakoś tak na „R"… Grass nie twierdzi na pewno, że był to obecny papież, ale tak mu się wydaje…To zresztą szczegół, udział przyszłego papieża w wojnie nie czyni z niej krucjaty, ale fakt, że pochodzący z katolickiej rodziny ateista Grass powraca do tego wątku kilkanaście razy świadczy o tym, że jakby szuka dla siebie usprawiedliwienia. Może nie tyle dla samego udziału w wojnie, ile dla tego, że w tej formacji i że przez tyle lat to ukrywał: A jednak przez dziesiątki lat wzbraniałem sie przyznać przed sobą do tego słowa i tych podwojonych liter. Po wojnie z narastającego wstydu chciałem przemilczeć to, co przyjmowałem z głupią dumą moich młodych lat. Ale ciężar pozostawał i nikt nie mógł mi go ująć.

Potem następuje wątek dla mnie najciekawszy - opis formowania się artystycznej (a konkretnie - plastycznej najpierw) osobowości autora, ukazany na tle powojennego odradzania sie Niemiec.

Dlaczego więc tak irytuje mnie ta książka? Z powodu ustawicznego krygowania się autora wobec czytelników i żonglowania stylistyką narracji: ja poszedłem - młody czołgista poszedł - chłopak, który był mną poszedł - Oskar Matzerath poszedł... Czyli stosuje tę sama manierę jak w Blaszanym bębenku.

Grass pisze te książkę "pod siebie" i dla analizatorów jego twórczości, co chwila odkrywając nam szlaki prowadzące do bohaterów różnych jego powieści. Tym, którzy powieści tych nie znają nic to nie da i pewno do lektury nie zachęci, znawcom odbierze zaś frajdę samodzielnego odkrywania tych tropów.

Myślę jednak, że w sumie warto przedrzeć się przez trochę megalomańskie nudziarstwo starszego pana, który powinien być w tej książce widziany przede wszystkim jako świadek minionej epoki, oglądający wydarzenia z perspektywy tak całkowicie różnej od naszej. A przez to tym bardziej wartej poznania.