Ciotka Julia okładkaMaciej Pinkwart

Sonata peruwiańska

 

Llosę zacząłem czytać ze snobizmu. Bynajmniej nie dlatego, że dostał literackiego Nobla, tylko dużo wcześniej. Zafascynowała mnie literackość sytuacji, w której znany pisarz, z ulubionego przeze mnie kręgu iberoamerykańskiego, kandyduje na stanowisko prezydenta Peru i przegrywa z… Japończykiem. Innym snobizmem był fakt, że postanowiłem ambitnie poświęcić część wakacji na przeczytanie liczącej blisko 800 stron Rozmowy w „Katedrze” w czasie, kiedy mieszkałem przy Kamiennym Polu we Frydmanie na Spiszu. Siedziałem na przyzbie pod stajnią i usiłowałem prześledzić skomplikowane wątki personalne i zawiłe meandry czasu w powieści Peruwiańczyka. U sąsiada ryczała krowa, pachniał groszek, a wiatr szumiał w liściach ogrodowych truskawek.

Przyznaję jednak, że po autobiograficzną powieść Mario Vargasa Llosy Ciotka Julia i skryba sięgnąłem dopiero nazajutrz po ogłoszeniu tegorocznego werdyktu Komitetu Noblowskiego, co zresztą splotło się z otwarciem nowotarskiego Empiku, który przytomnie uczcił laureata wyeksponowaniem jego książek. Nie mogłem się nie skusić i tak się zaczęły wędrówki po zaułkach Limy – i po meandrach fantazji pisarza. Llosa bowiem reprezentuje ten rodzaj literatury, jaki podoba mi się najbardziej: budowanie nierzeczywistości z rzeczywistych klocków. Autor zdecydowanie odcina się od tendencji, w której krytycy usiłują wrzucić go do szuflady z etykietą „realizm magiczny”, chyba w ogóle nie lubi Marqueza – twórcy i praktyka tego pojęcia. Jednakże Ciotka Julia i skryba od elementów magii nie ucieka, choć pozwala się jej realizować głównie w wyobraźni czytelnika.

Głównym wątkiem powieści jest relacja z kilku miesięcy życia 17-18-letniego autora (bohater nie ukrywa swej identyczności z Llosą, posługując się imionami Mario Vargas…), stojącego u progu kariery literackiej, pracującego w jednej z limańskich stacji radiowych i studiującego na wydziale prawa, który zakochuje się w starszej od siebie niemal dwukrotnie dalekiej ciotce. Romans, ukrywany przed resztą rodziny, rozwija się niespiesznie, przechodząc od żartów i zabawy do fascynacji, a z niej – do wielkiej miłości, która łamie wszystkie przeszkody, dążąc do usankcjonowania związku poprzez małżeństwo. Sprawa oczywiście szybko wychodzi na jaw, wywołując skandal na całą Limę, bowiem rodzina bohatera jest niezwykle liczna, ustosunkowana i bardzo tradycjonalistyczna.

Już sam ten watek byłby wart prześledzenia, zwłaszcza że sprawy dzieją się niejako na tle interesujących opisów pracy dziennikarskiej autora w rządzonym przez juntę Peru, co jest znakomitym kontrapunktem głównej love story. Ale prawdziwe mistrzostwo ukazuje się za kolejną woalką literacką. Otóż w wolnych chwilach pomiędzy redagowaniem dzienników radiowych a romansowaniem z ciotką, autor pisze krótkie opowiadania, oparte na rzeczywistych wydarzeniach dziejących się w jego otoczeniu, przepuszczonych przez filtr fantazji – z nadzieją na ich publikację w pismach literackich. Zwykle nadzieja nie przekształca się w rzeczywistość. Znamy ten motyw, choćby z Martina Edena Jacka Londona. Zaś w radiu pracuje na etacie niezwykle płodny twórca słuchowisk, nadawanych w trzech cyklach codziennie, wymyślający i błyskawicznie zapisujący najdziwniejsze fabuły, stanowiące przedmiot adoracji tysięcy słuchaczy – ot, pierwowzór południowoamerykańskich seriali (rzecz dzieje się jeszcze w epoce przedtelewizyjnej). I w powieści Llosy rozdziały pokazujące główną fabułę przeplatają się z czymś, będącym jakby szkicami opowiadań – bynajmniej jednak nie tych, o których słyszymy w części romansowej. Początkowo są to jakby luźne, mocno fantastyczne obrazki, prezentujące dramatyczne wydarzenia w życiu kompletnie niepowiązanych ze sobą osób, funkcjonujących w różnych miejscach Limy i na różnych szczeblach drabiny społecznej.

Nie dajmy się jednak zwieść – to nie jest przypadkowo zestawiony literacki brulion, misz-masz postaci, sytuacji, scenerii. Oto gdzieś od połowy powieści kończy się ekspozycja opowiadań-tematów i zaczyna się pracowite ich przetwarzanie. Ci sami bohaterowie pojawiają się w innych sytuacjach, innych związkach, opisane wcześniej wydarzenia powracają w nowych wersjach, pisarz tworzy motywy-pomosty między nimi, zmienia lub modyfikuje (także ortograficznie) ich nazwiska, przydaje im nowych lub nieco zmienionych cech osobowościowych – i ta warstwa książki przekształca się jakby w literacką sonatę, w której przeplatają się kolejne ekspozycje tematów, budowane są między nimi łączniki, pojawiają się przetworzenia, a następnie repryzy…

Pod koniec powieści (gdzie romans z ciotką Julia z wielkimi kłopotami daje się uwieńczyć małżeństwem), bruliony opowiadań w tempie allegro vivace, a potem presto zmierzają do dramatycznych finałów, przeważnie unicestwiając brutalnie, a niekiedy tragikomicznie swoich bohaterów. Nie dzieje się to bez przyczyny – oto kolega autora z radia, produkujący seriale zaczyna mieć kłopoty z głową: myli nazwiska i zawody własnych bohaterów, przenosi ich z jednego słuchowiska do innego, wskrzesza popołudniu tych którzy wczoraj wieczorem już pożegnali się z życiem, a zdawszy sobie z własnej choroby sprawę – zaczyna ich po kolei uśmiercać, planując zacząć całą rzecz od nowa, co uniemożliwia mu dość nagła interwencja lekarska, po której trafia do psychiatryka. Opowiadania powieściowe są jakby projekcją snu zapadającego w stupor mózgu twórcy seriali.

Ale też nie do końca: oto w tych szkicach nie powtarzają się ani bohaterowie słuchowisk, ani sytuacje, ani związki międzyludzkie. Sprawy te stanowią tylko wariacje na temat niektórych motywów, utrzymane w formie sonatowej…

Muzyki nie da się opowiedzieć. Nie da się też opowiedzieć tej peruwiańskiej sonaty Maria Vargasa Llosy. Ale jeśli najbliższy weekend będzie deszczowy i chłodny, to może przypomnijcie sobie, że w Limie teraz jest wiosna i sięgnijcie po książkę tegorocznego noblisty. Mario Vargas Llosa to nie jest pisarz, którego się czyta dla zabicia czasu, ale jeśli poświęcimy Ciotce Julii i skrybie nieco naszej skupionej uwagi, otrzymamy w prezencie chwile wielkich przeżyć literackich.