Maciej Pinkwart

Demokratyczny totalitaryzm

 

Okładka SaramagoJosé Saramago jest twórcą kreatywnym par excellence. W zasadzie był – zmarł bowiem w tym roku i pustego miejsca po nim nie bardzo ma kto zapełnić. Portugalski Noblista literacki (1998, za całokształt) należał do tego wymierającego gatunku pisarzy, którzy nie opowiadali czytelnikom historii z repertuaru inżyniera Mamonia, lubiącego wyłącznie to, co już zna. Większość jego największych powieści – z jednym, znamiennym wyjątkiem – opowiada historie niebywałe, oparte na niesamowitym pomyśle i nie będącą opisem znanej rzeczywistości, z własnego lub cudzego oglądu. Gdzieś tak w połowie lat 90-tych przeczytałem Baltazara i Blimundę, gdzie XVIII-wieczny mnich wymyśla latającą maszynę, poruszającą się dzięki energii ostatniego tchnienia umierających. Potem urzekła mnie Kamienna tratwa – powieść o tym jak wskutek splotu niezwykłych okoliczności Europa pęka wzdłuż Pirenejów i Półwysep Pirenejski odrywa się od kontynentu i spływa na Atlantyk. Bohater Historii oblężenia Lizbony – skromny redaktor dzieł historycznych – dla żartu, podszytego buntem wobec codzienności wprowadza drobną poprawkę do opracowywanego dzieła, skutkiem czego historia Portugalii w XII wieku (a wraz z nią historia świata) będzie się toczyć zgoła inaczej. Miasto ślepców, może najbardziej znane, bo przeniesione na ekran filmowy, to opowieść o dziwnej epidemii, ogarniającej Lizbonę, w której wszyscy – z wyjątkiem jednej kobiety w całym mieście – zapadają na białą ślepotę, zaś nieszczęście pogłębia panosząca się mafia ślepych bandytów. We Wszystkich imionach przeżywamy niesamowitą przygodę wśród półek archiwum państwowego. Bohater Podwojenia któregoś dnia zauważa, że równolegle do niego żyje ktoś identyczny jak on, choć o całkowicie odmiennym charakterze i dążąc do spotkania z nim, dąży do zatracenia – siebie, lub tego drugiego. Ale kto jest pierwszy, kto drugi, jeśli obaj są jednakowi?

I ostatnia, jak dotąd, wydana w Polsce (2009) powieść Saramago – Miasto białych kart. Stała mi na półce dzieł „do przeczytania” dosyć długo, a kiedy sięgnąłem po nią któregoś wieczoru – rozpoczynała się u nas pierwsza tura wyborów samorządowych. Otworzyłem tom.

Zła pogoda na wybory, poskarżył się przewodniczący komisji wyborczej numer czternaście, energicznie złożywszy przemoczony parasol…

Rzeczywiście, trafiłem z lekturą jak się patrzy, tylko pogoda była trochę lepsza, no i o letnich ulewach już dość dawno zapomnieliśmy. Na pierwszych stronach opowieść snuje się leniwie, przestawiając dobrotliwe przekomarzania mężów zaufania trzech kandydujących do samorządu stolicy partii – prawicowej, centralnej i lewicowej. Deszcz pada, nikt nie przychodzi, wreszcie po południu ulewa ustaje i frekwencja z niemal zerowej zmienia się w niemal stuprocentową. Aliści podliczenie głosów wykazuje, że ponad siedemdziesiąt procent wyborców oddało puste kartki. Zjawisko to zaobserwowano tylko w stolicy, w pozostałych miejscowościach wszystko było tak jak zawsze: prawica, lewica, centrum, niewielki procent głosów nieważnych, białych kartek tyle co nic.

Prawicowy rząd, składając winę za to niezrozumiałe zjawisko na fatalną owego wyborczego dnia pogodę, zarządza powtórzenie wyborów za dwa tygodnie. Tym razem pogoda jest piękna i od rana frekwencja jest nadzwyczajna. Rząd za pośrednictwem tajnych agentów usiłuje się dowiedzieć, jak ludzie głosują, czym się kierują, o czym rozmawiają w długich kolejkach, które tworzą się przed lokalami wyborczymi. Ludzie milczą, albo rozmawiają o zwykłych sprawach, nie dotyczących wyborów., Ankieterom instytutów opinii publicznej odmawiają odpowiedzi na pytania o preferencje wyborcze. Wynik głosowania: frekwencja 100 %. 8 % na partię prawicy, 8 na centrum, 1 na lewicę. 83 % osób oddało białe karty. I znów tylko w stolicy.

Sytuacji politycznej w kraju to w zasadzie nie zmienia – to tylko wybory samorządowe, poza tym utrzymana zostaje preferencja kierunku prawicowego i centrowego. Ale żaden rząd nie lubi, gdy społeczeństwo wykonuje coś niezrozumiałego, niebywałego i w dodatku – zdaniem władz – nieuzasadnionego. Dla władzy partii prawicowej, a taka rządzi w kraju wytłumaczenie jest tylko jedno: oto zawiązał się tajemniczy, może nawet międzynarodowy spisek, który chce zagrozić najbardziej fundamentalnym podstawom demokracji, jakimi są tajne, bezpośrednie, równe i powszechne wybory. Ale przesłuchiwani w tej sprawie, także z udziałem wykrywacza kłamstw, ludzie twierdzą, że w najmniejszej mierze demokracji nie uchybili: poszli i zagłosowali. A jak – to już ich sprawa, bo tajność wyborów gwarantuje im prawo. Ale władza widzi w tym gest Kozakiewicza. Uderz w stół, nożyce się odezwą...

Prawicowa władza ma jakąś taką dziwną inklinację do metod komunistycznych. A może faszystowskich, trudno to rozróżnić. W każdym razie to władza wie co dla obywateli jest dobre, jak powinni oni postępować, a gdy nie chcą – uważa, że trzeba wydać takie prawo, które ich do tego zmusi. Jeśli jest spisek, to trzeba go pokonać siłą. Ale siły można użyć tylko gdy spisek już jest wykryty. Jednakże bez użycia siły spisek nie daje się wykryć. Trzeba przeto spiskowi nieco pomóc się ujawnić, a potem użyć siły. Jeśli spisku nie ma, trzeba go stworzyć, a potem pokonać.

Rząd wprowadza stan wyjątkowy, a gdy i to nie wykazuje istnienia spisku – wyprowadza się ze stolicy, czyniąc z niej strefę zamkniętą. I nic się nie zmienia. Organizuje prowokacje – ludzie zachowują się spokojnie. Ale to, że spisku nie daje się wykryć, jest najlepszym dowodem na to, że istnieje, prawda?

Saramago w pewnym miejscu, nieco sztucznie, łączy narrację Miasta białych kart z Miastem ślepców, wprowadzając do akcji kilka osób z poprzedniej powieści. Obie fabuły łączy jedno – przestroga przez totalitaryzmem, który mimo wielu dziesięcioleci demokracji wcale nie umarł i w zasadzie czyha tuż za rogiem. Z tego punktu widzenia także i dla nas książka jest ważną przestrogą, a wiele pojawiających się tam wątków wartych jest porównania z naszą rzeczywistością. U Saramago rzecz niestety nie kończy się happy endem, ani rozwiązaniem wszystkich zagadek. To zbliża literaturę do życia. Tym prędzej powinniśmy tę książkę przeczytać, by być mądrym przed szkodą.

A tym znamiennym wyjątkiem, wśród powieści całkowicie wymyślonych i nieprawdopodobnych jest Ewangelia według Jezusa Chrystusa, dzieło wyklęte i znienawidzone przez jednych i wynoszone na piedestał przez innych.

Tylko czy to na pewno jest wyjątek, czy reguła?

 --------------------------------------------------

José Saramago, Miasto białych kart, przekład Wojciech Charchalis, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2009, 366 str.