OkładkaMaciej Pinkwart

Zwodnicze punkty odniesienia

 

Są autorzy, którzy po prostu mają pecha do szczęścia. Odnoszą kolosalny sukces, a potem jakieś fatum zamienia ten sukces w klęskę. To znaczy – dalej są wspaniałymi, powszechnie czytanymi autorami, ale mówi się o ich dziełach: no, co prawda to nieźle napisana książka, ale...

I tu zazwyczaj następują argumenty z dziedziny zdecydowanie pozaliterackiej. Często polityczne lub ideologiczne. Niekiedy naukowe. Bywa, że po prostu inwektywy...

Inna rzecz, że każdy chciałby mieć tylko takie klęski. Dan Brown pewno sobie nie krzywduje, mimo że nie oszczędzono mu żadnego ataku. Głównie dostaje mu się za jego największy sukces - „Kod Leonarda da Vinci”, książkę paradoksalnie najsłabszą pod względem literackim i konstrukcyjnym. Ale adwersarze Browna zazwyczaj do warsztatu pisarskiego się nie ustosunkowują, podnosząc tylko aspekty religijno-historyczne książki, czyli kwestie rodzinnego życia Jezusa i jego dynastii. Do tego tematu będę chciał niebawem wrócić.

Zanim Brown napisał przebojowy „Kod”, słynął już w Ameryce jako autor popularnych powieści sensacyjnych, których akcja dzieje się na styku nauki i polityki. Jeśli przyjrzeć się dokładniej, to nawet „Anioły i demony”, czy sam „Kod Leonarda” także świetnie wpisują się w ten schemat. A że nauka ma często charakter pozoru naukowości? No cóż - gra pozorów to jeden z podstawowych elementów powieści sensacyjnych... Nie inaczej jest w ostatnio wydanej u nas książce Dana Browna o fatalnym tytule „Zwodniczy punkt” (w oryginale „deception point”, czyli jakby „istota oszustwa”, też nie najlepiej...).

W głębokich warstwach arktycznego lodowca naukowcy NASA odnajdują wielki meteoryt, zawierający skamieliny stawonogów. Dowód na istnienie życia poza ziemią pojawia się w najwłaściwszym momencie - kiedy autorytet agencji kosmicznej i popierającego ją prezydenta, walczącego o reelekcję jest poważnie zagrożony. Kilkoro niezależnych naukowców, mających uwiarygodnić odkrycie, dopatruje się jednak paru wątpliwości, które podważają autentyczność znaleziska. Rozpoczyna się wyścig z czasem i ze śmiercią, bowiem tajna rządowa agencja, dysponująca znakomitymi fachowcami i świetnym sprzętem do zabijania, nie zamierza dopuścić do tego, by sprzeczne z interesami NASA spostrzeżenia wyszły na jaw.

I co z tego, że opisany już na pierwszych stronach latający robot-zwiadowca wielkości komara z kamerą na grzbiecie, w razie potrzeby potrafiący zabijać, budzi uśmiech tak samo, jak wynalazki słynnego „Q” z filmów o Jamesie Bondzie? I co z tego, że wydobywanie skamienielin z dna liczącego 11 kilometrów głębokości Rowu Mariańskiego wydaje się mniej prawdopodobne, niż rzeczywiste odkrycie półmetrowych krewetek w pasie planetoid? To przecież powieść, a nie podręcznik walki dla agentów specjalnych!

Inna rzecz, że gdy Jules Verne opisywał podwodny świat odkrywany przez „Nautilusa” lub podróż w pocisku na Księżyc, także wystawiano mu kiepskie oceny z fizyki i biologii. Wszystko zależy od punktu odniesienia naszego rozumowania, a ten bywa niekiedy mocno zwodniczy. Brown przekonująco sugeruje, że to co wiemy o technice wojskowej stanowi wersję o kilkanaście lat starszą od rzeczywistości... Na wszelki wypadek więc strzeżmy się komarów, na które nie działa "Offf"...

Brown skonstruował powieść zgodnie z wszystkimi regułami sztuki pisania bestsellerów: niezwykle wartka akcja, wyraziste postacie bohaterów, zarówno ze świata polityki, jak i ze świata nauki (naukowcy w zasadzie stoją moralnie wyżej od polityków, ale na szczęście nic nie jest aż tak jednoznaczne, jak by mogło być...), aż dwie piękne kobiety (obie przeżywają mimo niesprzyjających okoliczności), dwie brzydkie kobiety (obie giną, ale ich specjalnie nie żałujemy), akcja toczy się w plenerach znanych zarówno z pierwszych stron gazet (Biały Dom), jak i z telewizyjnych programów popularno-naukowych, w ucieczce przed Kostuchą pojawia się zarys romansu, w dodatku rozwiązanie - choć w zasadzie przez uważnych czytelników przewidywane mniej więcej od połowy powieści - jednak mimo wszystko zaskakuje. Nie brakuje momentów dramatycznych, czy wręcz strasznych, ale i humor - szczególnie w dialogach - pojawia się też często. Konflikt polityczny zostaje rozwiązany ironicznie, romans zaś jest zwieńczony ładną sceną łóżkową w Sypialni Lincolna w Białym Domu (nie, nie prezydent ze stażystką...). Konstrukcja poprowadzona jest poprzez symultaniczne pokazywanie akcji z trzech perspektyw, niejako poprzez trzy wątki, które dopiero pod koniec powieści się spotykają, wreszcie - krótkie, dynamicznie zaprezentowane rozdziały, przypominające poetykę ośmiosekundowych videoklipów MTV - czynią ze „Zwodniczego punktu” kapitalną lekturę na letni dzień (może nawet na letnią, krótką noc), i oczywiście świetny materiał na scenariusz filmowy. Tylko może niech Tom Hanks nie gra głównego bohatera. Chyba, że negatywnego.