Olga Tokarczuk, Prowadź swój pługMaciej Pinkwart

Rozpudę pomścimy!

 

Z ekologią, podobnie jak prawie ze wszystkim, trzeba ostrożnie. Spośród radykalnych działań w dziedzinie ochrony przyrody najbardziej w zasadzie podobają nam się sesje fotograficzne pięknych aktorek, które kiedyś nosiły futra naturalne – i nic poza tym, a teraz w ramach ochrony przyrody futra zdjęły. Oczywiście, znamy wiele pań, które kiedyś też nosiły futra i nawet chętnie by wzięły udział w takiej proekologicznej sesji fotograficznej, ale istnieje obawa, że zaraz na jej początku tłum widzów ruszyłby do sklepów futrzarskich, by czym prędzej podarować im choćby karakuły, jeśli nie norki, aby się w cokolwiek ubrały, niektórzy co bardziej wrażliwi estetycznie mogliby napotkane zwierzęta żywcem obdzierać ze skóry w celu pozyskania dla owych pań jakiego bądź przyodziewku.

Ale mimo pewnego upadku idei ochroniarskiej (czego dowodem jest fakt, iż najpotężniejszy światowy ruch ekologiczny „Greenpeace” buduje swój okręt wojenny w polskiej stoczni) ekologia nadal jest modna, jest trendy, a może nawet jezzy. W każdym razie na topie. I modzie tej uległa nawet najwybitniejsza polska pisarka Olga Tokarczuk, w swej najnowszej powieści, która ukazała się kilka miesięcy temu pod nieco biblijnym tytułem Prowadź swój pług przez kości umarłych.

Książkę czyta się świetnie, napisana jest – jak zawsze u tej autorki – pięknym językiem, akcja toczy się wartko, a na początku nawet nieco zaskakująco. Bohaterka, Janina Duszejko, to starsza pani, mieszkająca samotnie na odludziu, gdzie poza nią jest tylko dwóch stałych mieszkańców i kilka domków sezonowych. Kobieta ma dość skomplikowany życiorys, jest miłośniczką i znawczynią miejscowej fauny i flory, oraz porządku i sprawiedliwości, a ponadto pasjonuje ją astrologia, czym katuje czytelników przez większą część książki, zaś fachowość jej wywodów podkreśla fakt, że – jak odnotowano na stronie redakcyjnej – tekst podlegał konsultacji astrologicznej. Na domiar złego bez kwalifikacji uczy najmłodsze dzieci angielskiego, a w weekendy wspólnie z jednym ze swoich uczniów, który w międzyczasie dorósł, tłumaczy poezję angielskiego romantyka, Williama Blake’a. Są cytaty, także w oryginale, i z Blake’a też jest tytuł książki.

Na początku opowieści liczba stałych mieszkańców Płaskowyżu zmniejsza się w dramatycznych okolicznościach o jedną trzecią – udławiony sarnią kostką ginie brzydki kłusownik, chamidło i podejrzane indywiduum, przez narratorkę, która zarazem jest główną bohaterką, nazywane Wielką Stopą. A potem giną po kolei inni wrogowie natury, sytuacja się komplikuje, ale co najmniej od połowy książki zmierza do doskonale przewidywalnego zakończenia. Jednak znamy Olgę Tokarczuk i wiemy, że na pewno nas czymś zaskoczy, a dzięki niespodziewanemu zwrotowi akcji znów stracimy reputację znawców literatury kryminalnej, w której wszystko to, co logicznie dąży do aresztowania narzucającego się podejrzanego, jest tylko kamuflażem, zaś zbrodnię popełniła albo osoba, znajdująca się w chwili morderstwa 500 kilometrów stąd, albo uwielbiany przez wszystkich wikary, od lat wijący się w szponach hazardu, będący zresztą przebraną kobietą, z zawodu archeologiem kultur prasłowiańskich.

Nic z tych rzeczy. Olga Tokarczuk zaskakuje nas znowu. Rozwiązanie zagadki jest dokładnie takie, jak przewidzieliśmy, ziewając, już na wieść o odnalezieniu drugich zwłok. Jeszcze przez chwilę mamy nadzieję, że tak naprawdę wszystkiemu winne są chrząszcze zgniotki szkarłatne, i ich rozpylone podstępnie feromony, ale i to złudzenie rozwiewa się w pył. Jest, jak nam się wydawało, że jest.

Odczytawszy z samozaparciem wszystko aż do końca, odkładamy książkę na półkę z poczuciem nieskrywanej satysfakcji z tego, że autorka, uważana przez nas za genialną już od swego debiutu powieściowego (Podróż ludzi Księgi, 1993), jest normalnym człowiekiem – pisarzem, któremu zdarzy się kiks, taki jak manifest ekologiczny w powieści, która notabene kandyduje do tegorocznej nagrody Nike. Ale po chwili przychodzi nam na myśl, że nic nie jest takie, jak się wydaje, że jest. I przypominamy sobie scenę z filmu Rejs, w której kaowiec interpretuje smutną piosenkę nieszczęśliwie zakochanego Śpiewaka jako ironiczną, satyryczną – no bo jakże można na poważnie śpiewać o braku celu w życiu w czasach, gdy wokół od celów aż gęsto jest. I wiemy już, że książka Prowadź swój pług przez kości umarłych to ostra satyra, (żeby nie użyć brzydko brzmiącego słowa pastisz) skierowana przeciwko ekologom, zwłaszcza radykalnym, takim co to dla ochrony jednego żuczka poświęcą cały Augustów, a odmawiając prawa do polowania na wieloryby, skazują na anemię tysiące polskich dzieci, lub na eksterminację tysiące dorszy, no bo przecież z czegoś ten tran i pastylki Omega 3 trzeba robić. Oto spóźniona, ale zasłużona zemsta za Dolinę Rozpudy i niszczące wały przeciwpowodziowe bobry, pospołu z piżmowcami.

W jednym z wywiadów autorka powiedziała, że po trudzie pisania Biegunów, przy swoim „kryminale” po prostu odpoczywała. To widać, no i my z tego też możemy skorzystać, odpoczywając po zakończeniu lektury. Przedtem jednak warto opróżnić zamrażarkę z jakiegokolwiek mięsiwa, kupić tonę kiełków sojowych i adoptować ze dwa psy. Jeśli suczki, to będziemy je mogli tak jak bohaterka książki, nazywać Dziewczynkami. I za nic w świecie nie używać piły do cięcia deski, bo w drewnie mogły się zagnieździć zgniotki. Szczególnie jeżeli ma się niedobre aspekty w Trzecim Domu, który jest domem Małych Zwierząt, a Pluton pozostając w niedobrym aspekcie do Wenus, rządzi ascendentem.

 

----------------------------------------

Olga Tokarczuk, Prowadź swój pług przez kości umarłych, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009, ss. 315.