Maciej Pinkwart

Lizy nie oddamy!

 

 

Pozbawianie złudzeń najbardziej boli w dzieciństwie, potem się człowiek trochę przyzwyczaja, bo każdy dzień w jego życiu przynosi nowe osiągnięcia w tej dziedzinie. Misie-przytulanki tak naprawdę nas nie kochają, nasze psy machają ogonami do naszych wrogów, matematyki nie umiemy tak dobrze jak nam się zdawało, nasze dziewczyny odchodzą z naszymi przyjaciółmi, kochanki wybierają własnych lub cudzych mężów, a nie nas, politycy uszczęśliwiają siebie a nie nas, darzeni szacunkiem geniusze okazują sie agentami lub oszustami. I dlatego cieszę się, że powieść Pierre'a la Mure "Prywatne życie Mony Lizy" przeczytałem dopiero teraz, a nie w 1976 r., kiedy ukazała się po raz pierwszy. Nie, żebym wtedy był jeszcze dzieckiem. Ale jeszcze miałem wówczas złudzenia, z którymi było mi dobrze.

Francuski (ale piszący po angielsku!) pisarz-biografista przenosi nas w barwny i romantyczny świat renesansowej Florencji i jej toskańskich okolic, ukazując przebogatą panoramę świata Medyceuszy, Sforzów, Viscontich i Borgiów, rozpustnych papieży i skromnych kupców. Na kartach książki wędrujemy także po Mediolanie, Rzymie i Watykanie, Mantui i Wenecji - nie mogąc wyjść z podziwu, jak wiele o tamtych czasach sprzed 500 lat jest wiadomo.

Oczywiście, przede wszystkim towarzyszymy w życiowych peregrynacjach trzem pokoleniom rodziny Gherardini. Młodzieńczy romans Lizy z młodym kuzynem Giuliano de Medici, którego skutkiem była ciąża Lizy i dość pospieszne wydanie jej za mąż za starszego od niej znacznie, ale poczciwego i tolerancyjnego kupca Francesco del’Giocondo wprowadza ją w świat wielkich wydarzeń politycznych, a potem stawia na jej drodze prowincjonalnego artystę, który usiłuje zrobić we Florencji karierę inżyniera wojskowego, dorabiając sobie malarstwem. To właśnie jemu Giuliano de Medici powierzy namalowanie portretu swej młodzieńczej miłości. I Leonardo, łysawy pięćdziesięciolatek rodem z miasteczka Vinci, z zadania wywiąże się znakomicie, choć bez większego zapału. Po kilku wiekach portret młodej damy (Mony) Lizy de’Gherardini del’Giocondo stanie się najsłynniejszym, najbardziej rozpoznawalnym obrazem świata, a o jego twórcy ludzie będą mówić, że był największym geniuszem w dziejach Ziemi, istotą jeśli nie boską, to na pewno kosmiczną. Jakże daleki od takiej opinii jest autor tej książki!

I tu wracam do kwestii odzierania ze złudzeń. Pierre La Mure to znany i uznany biografista i jeśli on pisze, że Leonardo był po prostu wiejskim majsterkowiczem, który brzydko się ubierał, dziwnie pachniał i mówił chłopską gwarą, nie miał żadnego porządnego wykształcenia i w gruncie rzeczy do końca życia pozostał pretensjonalnym fantastą, uzdolnionym ale leniwym, któremu bliżej byłoby w podflorenckim Vinci gęsi pasać, niż pchać się na salony Sforzów czy Medicich - to nie można mu tak po prostu nie wierzyć. Leonardo był jak polscy politycy - czego się nie tknął to zepsuł albo przynajmniej zaniedbał, obiecywał i nie dotrzymywał słowa, chętnie brał zaliczki i potem nie wywiązywał się ze zleceń, służył za pieniądze obcym mocarstwom, był fatalnym konstruktorem, plagiatorem, kiepskim rzeźbiarzem, znajdował najwięcej przyjemności w zabawie trupami w czasie nielegalnych sekcji, potrafił pięknie mówić i podlizywać się bogaczom, był pieczeniarzem, egocentrykiem, nieślubnym dzieckiem i w dodatku homoseksualistą. No, prawda, niekiedy udawało mu się coś dobrze namalować, choć przeważnie to mu się nie chciało.

Oczywiście, nieco koloryzuję, bo Pierre La Mure odbrązawiając Leonarda posługuje się naturalnie faktami, które wszakże są podstawą do bardzo subiektywnych ocen. Postępuje tu zgodnie z dziennikarską (z dawnych czasów…) zasadą, według której facts are sacred, but comment is free. Fakt: Leonardo narysował szkic machiny latającej, który może być uznany za projekt helikoptera. Komentarz Le Mure'a: nierealna fantazja, czego najlepszym dowodem jest to, że za życia Leonarda i długo potem nikt nie podjął się na serio rozważenia jego pomysłu. Mój komentarz: genialne prekursorstwo, które o wiele stuleci wyprzedzało swoją epokę, i dlatego nie mogło być zrealizowane.

Leonardo namalował w życiu ledwie kilkanaście obrazów, co według Le Mure'a dowodzi jego lenistwa i braku umiejętności wykorzystania niewątpliwego talentu. Owszem, obrazów jest niewiele, ale wszystkie stanowią elementy kanonu światowego malarstwa. Niekiedy słynny pisarz przegina w manifestowaniu swojej niechęci do leniwego prostaka z Vinci, pisząc na przykład o mediolańskiej Ostatniej wieczerzy, iż tak naprawdę nie wiemy czy ten fresk był taki genialny, jako że był tak fatalnie namalowany, iż jeszcze za życia Leonarda kolory spełzały ze ściany, i w zasadzie znamy tylko jego rozmaite rekonstrukcje. Ale tenże autor pisze, że Ostatnia wieczerza stanowiła niejako wizytówkę malarza, po obejrzeniu której rozmaici wielmoże chętnie składali u niego nowe zamówienia. Zły obraz by chyba nie zyskał takiej renomy?

Zapewne, nie był Leonardo arystokratą, ani nawet bogatym kupcem, choć jego ojciec był adwokatem, we Florencji dość znanym. Nosił się górnie, ubierał z nieco pretensjonalną wykwintnością i niewątpliwie był wysokiego mniemania o sobie - choć nie był w tym wyjątkiem, bowiem wystarczy spojrzeć na portrety jego (nie zawsze lubianych) przyjaciół - Michała Anioła, Rafaela, Botticellego czy, z innej branży - Machiavellego, by zobaczyć, że szamerowany złotem kubrak Leonarda, z którego tak wyśmiewa się La Mure - nie był niczym nadzwyczajnym. A że we Florencji Leonarda nie lubili? Cóż, był genialny, ale nie koniecznie grzeczny….

Ani mi w głowie negować którąkolwiek z opinii wypowiadanych na temat Leonarda przez autora – tylko zastanawiam się z Kim artysta załatwił to, że jest może najbardziej znanym twórcą świata – jeśli, tak naprawdę niczego nie stworzył?

Lisa de’Gherardini del’Giocondo opisana jest za to przez La Mure’a z sympatią, wiarygodnie i bardzo szczegółowo. A jeszcze niedawno zastanawiano się kogo w zasadzie przedstawia malowidło, które wisi w Luwrze, a Leonardo cenił je tak bardzo, że nie rozstawał się z nim aż do śmierci. Mówiono, że to może któryś z kochanków mistrza, dla niepoznaki przebrany w damskie szaty. Że to jego matka, Caterina, albo macocha Albiera, w której się skrycie kochał. A może wreszcie on sam. Albo po prostu ideał kobiety, wymyślony przez Leonarda i równie nierealny jak helikopter…

Nie, nie! Portret, którego reprodukcja wisi w tysiącach pomieszczeń, także w mojej norze, gdzie piszę te słowa, jest tak samo realistyczny jak fotografia dziewczyny na tapecie mojej komórki. Tajemnicza, elegancka, młoda 500-letnia dama nie może być kolejnym złudzeniem, którego pozbawi nas okrutne życie.