Harry PotterMaciej Pinkwart

Patronus

Byłem może w wieku Harrego z pierwszych lat Hogwartu, gdy pasja czytania stała się dla mnie ważniejsza niż wszystko inne, ze szkołą i zdrowym rozsądkiem na czele. I bardzo szybko dałem sobie spokój z cieniutkimi broszurkami dla dzieci i innych niedorozwiniętych stworzeń: jak książka nie miała przynajmniej trzech tomów i charakteru sagi, to nie warto się było za nią brać... Ogromnie się zaprzyjaźniałem z bohaterami, a jak książka się kończyła nieodwracalnie – to znaczy nie było następnego tomu – to było tak, jakby mi umarł ktoś bliski. Nie macie pojęcia, jak się ucieszyłem, kiedy w jakiś czas po skończeniu trzech grubaśnych tomów „Winnetou” Karola Maya odkryłem trzy kolejne tomy „Old Surehanda”, choć było to jakby oszustwo, bo nie było bezpośrednią kontynuacją poprzedniej powieści, w której główny bohater ginie. A w tej drugiej żyje jakby nigdy nic. Słyszałem, że teraz będą kręcić drugą część Leona Zawodowca, ciekawe czy z duchem bohatera, czy też się okaże, że w wybuchu nie zginął tylko go wyrzuciło na drugą stronę ulicy, czy po prostu Besson wetnie się w scenę, gdy Matylda układa Leona po raz pierwszy do łóżka.

Tu na szczęście nie ma tego problemu. Harry kończy piątą klasę Hogwartu, nie wiadomo jak, bo wyniki testów kompetencji, czyli „sumów” będą dopiero w lipcu, nie bardzo mu dobrze idzie z nauką i ze sprawami osobistymi, ale ma to swoje uzasadnione przyczyny... Jeszcze przed nim – jak mu dobrze pójdzie – dwie klasy, a przed nami dwie książki. A może pani Rowling poprowadzi Harrego dalej, w dorosłe życie? Na pewno ze swoimi predyspozycjami może zostać dobrym aurorem, a już na pewno na kwalifikacje by zostać wybitnym nauczycielem obrony przed czarną magią. Jeśli tyle razy uszedł z rąk śmierciożerców i samego Sami-wiecie-kogo... Pani Joanno! Proszę wspomnieć na liczbę tomów „Sagi rodu Forsythe’ów” Galsworthy’ego, czy „Komedii Ludzkiej” Balzaka, że nie wspomnę o jakimkolwiek z seriali brazylijskich...

Piąty tom opowieści o Harrym Potterze jest po prostu genialny. Pani Rowling pokazuje, że pisarz może i powinien się uczyć na własnym pisarstwie, jak być coraz lepszy. Najpoczytniejsza autorka świata nie wykorzystuje swojej ugruntowanej pozycji i nie „jedzie na opinii”, tworzy konstrukcje coraz doskonalsze i coraz bardziej dojrzałe, zachowując wszystkie cechy gatunku, który sama stworzyła.

Czy rzeczywiście Rowling stworzyła coś nowego? Do niedawna sam uważałem, że „matka Harrego” konstruuje coś, co jest jak eliksir na lekcji Snape’a: weź pół uncji igieł spiczaka, dodaj trzy krople krwi salamandry i sproszkowany kamień księżycowy, zamieszaj trzy razy przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, gotuj przez siedem minut, a następnie dodaj dwie krople syropu z ciemierniaka czarnego. Rowling bierze z półek w różnych bibliotekach ingrediencje dawno tam obecne: przygody, młodzież, przyjaźń, poświęcenie, miłość, bohaterstwo, grozę, fantastykę, bajkę, sensację, kryminał, miesza razem i bach, proszę: bestseller. Hm... Ale czemu eliksiry wychodziły Hermionie, a Harry tylko zbierał drwiny Snape’a? No bo ważne są proporcje, właściwy czas podgrzewania i kierunek mieszania... Gdyby to było takie proste, każdy niedouk w gminnej bibliotece (są jeszcze gminne biblioteki, czy nasz najwspanialszy z ustrojów już je zlikwidował?) mógłby z cudzych dzieł stworzyć arcydzieło...

Rowling stworzyła coś, co korzystając ze sprawdzonych wzorców jest gatunkiem zupełnie nowym, choć spokrewnionym z wieloma znanymi. Oto troje głównych bohaterów, zwykle działa w czwórkę (niekiedy w większej grupie), walcząc z jakimś znienawidzonym kardynałem, przepraszam, nauczycielem, który jest na usługach księcia ciemności, znaczy się Sami-wiecie-kogo. Muszkieterowie wygrywają, ale zawsze wielkim kosztem. Nie przypadkiem zawsze pod koniec książki lądują w „skrzydle szpitalnym” Hogwartu, pod opieką pani Pomfrey. Każdy z nich ociera się o straszliwą śmierć. Jak po tym chce się żyć!

W dawnych czasach, kiedy powieści były jeszcze oparte na fantazji autorów, Verne czy ktoś inny z klasyków tworzył jako jednego z bohaterów jakiegoś charakterystycznego dziwaka, który zazwyczaj miał dobre serce i kiepski wzrok, był naukowcem czy literatem, śmialiśmy się z niego, ale lubiliśmy poczciwinę. U Rowling są sami dziwacy, ale niektórzy więksi od innych. Często w sensie dosłownym. Hagrid jest półkrwi olbrzymem, z wykształceniem jest na bakier, ale ma dobre serce, choć trzeba mieć wielkie pokłady tolerancji, by z nim wytrzymać.

Draco Malfoy i jego banda Ślizgoni to wierni gwardziści kardynała, którzy od lat walczą przeciw dyrektorowi szkoły, jawnie sprzyjają przestępcom, ale Dumbledore ich toleruje. Snape nie znosi Harrego (wreszcie dowiadujemy się, dlaczego!), ale przecież w naprawdę trudnych sytuacjach staje po jego stronie, tłumiąc swoją nienawiść. Tylko sprawy z Cho Chang nie idą prosto, no ale jak śpiewał klasyk, z dziewczynami nigdy nie wie się... Harry jednak toleruje jej zachowanie, no bo jest ładna i chyba jej na nim trochę zależy. Jasne, że nie do końca...

I o tym jest ta książka, o tolerancji. Ze złem trzeba walczyć, przede wszystkim trzeba umieć się przed nim bronić, ale ludzkim słabościom, nawet mocno dla nas niewygodnym, trzeba wybaczać i nauczyć się z nimi żyć: każdy, nawet czarodziej jest tylko człowiekiem. No, chyba że jest centaurem...

Spodziewam się, że w pewnych kręgach znów rozpęta się kampania nienawiści wobec tej książki. Co można złego wypatrzeć w powieściach pani Rowling, poza tym, że to ona je napisała, a nie my? Chyba tylko tego, że uczą rzeczy starych jak świat: zło jest potężne, ale dobro umie z nim wygrać, w życiu liczy się przyjaźń i solidarność, a wiedza też się przydaje. Posiadanie pieniędzy, wysokiego stanowiska i dobrego, „czystego rasowo” pochodzenia nie czyni z nikogo lepszego człowieka: w końcu, każdemu można podrzucić łajnobombę...

Ale te środowiska, które wciąż Harrego traktują jak antychrysta, zarzucają Rowling, że propaguje wiarę w czary, eskapizm, odrealnienie... Ciekawe... Wydaje mi się że już była taka książka, gdzie cuda odgrywały sporą rolę, a gdyby kierować się realizmem, nikt by nie uwierzył w to, że gdzieś kiedyś jeszcze się spotkamy nie tylko z Syriuszem, ale i z babcią i dziadkiem... Spodziewam się jednak, że „piątce” pani Rowling pewna Liga dość okręgowa i pewne Radyjo piątki nie przybiją: w końcu, jedną z najokropniejszych postaci, znacznie bardziej odrażającą nawet od Lucjusza Malfoya, śmierciożerców, dementorów i Samego-Wiecie-Kogo jest kobietka, nosząca wdzięczne hiszpańskie imię Dolores (nie, nie Dominika), posiadająca tytuł Wielkiego Inkwizytora Hogwartu.

Joanna Rowling, pisząc piąty tom „Harrego” wiedziała już o ogromnym sukcesie filmowych wersji jej książki. Ale sukces ten nie zmienił jej pisarstwa, nadal jest to świetna powieść, a nie scenariusz filmowy. Autorka nie pisze „pod film”, może tylko jedna z ostatnich scen – bitwa ze śmierciożercami w Departamencie Tajemnic Ministerstwa Magii – jest tak plastyczna, że Warner Bros. nie będzie potrzebowało już w niej niczego zmieniać. Tutaj nasza wyobraźnia już wyświetla ten film.

Teraz proszę wszystkich, żeby na koniec wstali i oddali wielki hołd tłumaczowi „Harrego” na polski – Andrzejowi Polkowskiemu. Dzięki niemu Hogwart jest nam bliższy. No i dzięki niemu czytamy dłużej niż Anglicy: polski przekład, przez specyfikę języka, jest sporo dłuższy od oryginału. Przez co smakuje dłużej. A skoro już stoimy, to wznieśmy toast – piwem kremowym, a dorośli Ognistą Whisky - za następny tom, oby Joanna Rowling napisała go jak najszybciej.

I obyśmy się nauczyli zaklęcia Patronus, żeby nasi polscy dementorzy nie wyssali z nas ostatków poczucia szczęścia.

--------------------

Joanne K. Rowling, Harry Potter i Zakon Feniksa, Wydawnictwo "Media Rodzina", Poznań 2004, tłum. Andrzej Polkowski, stron 956.