OkładkaMaciej Pinkwart

Boczne drogi

 

Im jesteśmy starsi, tym nam trudniej ruszyć się z domu. Poza niezbędnym opędzeniem codzienności – praca, zakupy, urzędy, lekarze, niekiedy wymuszony na sobie i bliskich ruch „dla zdrowia” po najbliższej, dobrze znanej okolicy - w zasadzie najchętniej siedzielibyśmy we własnych czterech ścianach. Bo taniej. Bo bezpieczniej. Bo bez zbytecznego wysiłku. Bo wszystko dobrze znane i oswojone. Jeśli już od wielkiego dzwonu wyruszamy trochę dalej, to zwykle są to podróże po trasach konwencjonalnych, wyprawy do miejsc, do których prowadzi nas renoma – świetne zabytki, wielkie dzieła sztuki, doskonały klimat, wygodny hotel, dobre jedzenie. Myśli za nas biuro podróży lub szczegółowy przewodnik turystyczny, nadkładamy niekiedy drogi, by nie zjeżdżać z autostrady i poruszać się wedle wskazówek dobrze widocznych drogowskazów.

Ale przecież od młodości, kiedy tylko przestaliśmy się trzymać maminej spódnicy, tkwi w nas tęsknota za nieznanym, za niewiadomym, za ryzykiem drogi do nikąd. Ile to razy podróżując w nocy pociągiem, przylepialiśmy nos do szyby wypatrując słabych światełek w nieznanych domach, jak często marzyliśmy o tym, by wysiąść na najbliższej stacji, wrócić do tej właśnie zauważonej chatynki i poprosić obcych ludzi o gościnę. Może tam właśnie spotkamy naszą wymarzoną księżniczkę, naszego księcia z bajki, dzielnego marynarza, który właśnie wrócił z rejsu do domu, a w następny zabierze nas właśnie, byśmy razem odkryli rajską wyspę... Ale dojeżdżaliśmy do najbliższej stacji, zamykaliśmy oczy, pociąg ruszał i bezpiecznie docieraliśmy do zaplanowanego celu.

Andrzej Stasiuk jednak wybiera tylko boczne drogi i nieznane cele. Jego najnowsza książka Jadąc do Babadag to opis podróży, podejmowanych z prowincji do prowincji, ze starannym omijaniem jakichkolwiek centrów o skali porównywalnej z Europą. Wędrowanie po zadupiu naszego kontynentu obejmuje wycieczki z beskidzkiego Wołowca, gdzie autor mieszka na stałe, przez wschodnie i południowe regiony Słowacji, przez Węgry dalekie od Budapesztu, zapyziałymi wioseczkami Ukrainy, Mołdawii, Naddniestrza, Rumunii, aż po Słowenię i Albanię. Słowem – wędrówki po ugorach, przez miejsca, gdzie duchy „demokracji ludowej” zamieszkały na stałe i są nieodłącznym elementem zbiorowej wyobraźni, jak duch Drakuli w Transylwanii, też zresztą leżącej na szlakach tych podróży poza szlakami.

Bo Stasiuk opisuje miejsca niby egzotyczne, ale dobrze mu znane, odwiedzane wielokrotnie w ostatnich kilkunastu latach, gdzie rozpoznaje się te same knajpki, tych samych ludzi, te same sytuacje. Swojskość sytuacji i krajobrazów to także poniekąd wspólne doświadczenia historyczne, niezbyt zróżnicowana geografia i pokrewne obyczaje; na dobrą sprawę nie musielibyśmy wcale ruszać się z domu, żeby doświadczyć podobnych wrażeń, jesteśmy częścią tego zadupia i jest ono nam dziwnie bliskie i czujemy się w nim jak u siebie.

Ale z drugiej strony wędrując kolekcjonujemy napotykane różnice jak bilon niewymienialnych walut, jak stare bilety i zdjęcia nieznanych ludzi i miejsc, bo o to wszystko stajemy się po każdej podróży bogatsi. Stasiuk jadąc samochodem omija starannie szerokopasmowe autostrady, nie nocuje w czterogwiazdkowych hotelach i nie stołuje się w McDonaldach. Podróżuje zatłoczonymi do niemożliwości autobusami, o których nigdy nie wiadomo, czy w ogóle odjadą i dojadą - i to jest oferta przygody egzystencjalnej, jaką ma dla nas Rumunia, Mołdowa czy Ukraina. Wędruje pieszo i autostopem, licząc na pomoc – i doświadczając jej – ze strony osób, których języka nie zna i nawet niekiedy nie wie, jaki on jest. Wojażuje jednowagonowymi pociągami, w których obserwuje najważniejszy element ekonomiczny pogranicza – przemyt.

W swej drodze do położonego w Delcie Dunaju rumuńskiego kurortu Babadag wraca, kołuje, nie zważa na czas ani na przestrzeń, na jednej karcie książki jest tu i teraz, na innej – tam i kiedy indziej, fascynują go literaci prowincjonalni i, przede wszystkim, Cyganie. Naród bez państwa, bez granic, bez historii i bez polityki... Czy taki naród może przetrwać? W myśl historiografów i polityków – nie, a przecież Cyganie trwają i mają się dobrze, wciąż zachowując swoją odrębność nawet wtedy, gdy los czy przepisy pozbawią ich tego oddechu swobody, którym się kierowali przez tysiąclecia... Naród bez własnej sztuki i literatury, obiekt dokumentacji etnografów, ludzie którzy ze stoickim spokojem patrzą na zabieganie świata, jednocześnie umiejąc z niego brać to, co im pasuje.

Te echa dalekich, a przecież bliskich podróży opisane są lekko, z ironią, doskonałym językiem. Część tekstów wchodzących w skład książki była już publikowana wcześniej w tygodnikach jako reportaże i ta reporterska lekkość przydaje książce swoistego uroku. Jadąc do Babadag przyniosło Stasiukowi tegoroczną nagrodę „Nike” i po raz pierwszy od kilku lat werdykt jury nie budzi mojej dezaprobaty.