Maciej Pinkwart

Dwa e-tygodnie

 

Lampka lawendowaPewno, gdyby kilka książek z mojej biblioteki, układanych poziomo na pionowych nie zsunęło się któregoś dnia na stół, przewracając palącą się ozdobną świecę o zapachu lawendy, którą Michał uparcie nazywał zniczem, nie zdecydowałbym się na to tak radykalnie. Przewrócona świeca, a może rzeczywiście lawendowy znicz, nie spowodowała większych szkód, bo rozpuszczona w szklanym naczyniu stearyna zalała płomień, wskutek czego plastikowy obrus na szklanym stoliku nie zapalił się (a od niego cała biblioteka), tylko został zabrudzony na lawendowo i trzeba będzie go wyrzucić. Nie szkodzi, takie obrusy są teraz bardzo tanie, na pewno tańsze od lawendowej świeczki, nie mówiąc już o zniczu. Znicze co prawda teraz, w przededniu święta zmarłych są dość drogie. Po 3 listopada radykalnie tanieją i najlepiej byłoby je kupować przed gwiazdką, gdyby nie to, że ofiarowywanie komukolwiek znicza pod choinkę byłoby zapewne nietaktem, nawet gdyby znicz taki miał zapach lawendy i w ogóle nie był zniczem, tylko ozdobną świecą, tak tylko nazywaną zaduszkowo przez Michała.

Tak czy inaczej, biblioteka nie spłonęła, a gdyby spłonęła, byłoby to coś w rodzaju autodestrukcji, bo przecież wszystko zaczęło się od tego, że nie mieszczące się już w półkach na pionowo książki musiały zostać położone poziomo i wskutek jakichś ruchów tektonicznych, a może trzaśnięcia drzwiami przez energiczną sąsiadkę z pierwszego piętra, zsunęły się na ozdobną świecę. Wtedy to właśnie doszedłem do wniosku, że limit pojemnościowy mojej klasycznej biblioteki został wyczerpany i trzeba przejść na kupowanie e-booków. Co też uczyniłem. Po kilku tygodniach od tej decyzji mogę już wyciągnąć pewne wnioski.

E-booki mają mnóstwo zalet. Pierwszą jest to, że są dostępne natychmiast po zakupie, którego dokonuje się nie wstając zza biurka i nie opuszczając ciepłego domu, co w jesienno-zimowej aurze będzie miało dodatkowe znaczenie. Nie trzeba wstawać wcześnie, żeby przynoszący przesyłkę listonosz nie zastawał nas w betach lub wannie, nie trzeba czekać na niego niecierpliwie do 13-tej (ech, gdzież te czasy, kiedy to z taką niecierpliwością społeczeństwo oczekiwało na 13-tą…), nie trzeba też – w wypadku, gdybyśmy się nie doczekali, musieli wyjść, albo nie zdążyli wrócić, gnać z awizem na pocztę i tam prowadzić zagrypione życie towarzyskie wśród tej malejącej części społeczeństwa (przeważnie wywodzącego się z I połowy ubiegłego wieku), która nie dokonuje płatności przez Internet, a korespondencję powierza poczcie, a nie szalejącym w chmurze kilobajtom! Drugą zaletą jest to, że e-booki przeważnie kosztują mniej niż książki papierowe. Zwykle – jeśli chodzi o nowości – niewiele mniej, ale ziarnko do ziarnka… Oczywiście, jest w sieci wiele księgarń, które oferują na zachętę kilkaset, albo i kilka tysięcy e-booków darmowych, dzięki czemu przy pomocy paru kliknięć można stworzyć sobie niezłą kolekcję klasyki, ale też jakość wykonania tejże klasyki e-bucznej nie jest nadzwyczajna, no a wszczynać awantury nie wypada, bo darowanemu e-bookowi nie zagląda się w ortografię. Trzecią zaletą jest to, że nie zajmują miejsca na półkach, nie kurzą się, nie grozi im pożar no i nie spadają na palące się ozdobne świece o zapachu lawendy, czy jakimkolwiek innym.

Wady e-booki oczywiście mają także. Romantycy powiedzą, że nie pachną farbą drukarską, nie szeleszczą i nie można w nich robić oślich uszu, ani nawet zakładać w nich stron miłą widokówką od ukochanej. Niektórzy uważają, że wygodniej jest w łóżku czytać papierowe książki, ale z tym bym się nie zgodził: czytnik jest o wiele lżejszy i wygodniejszy w korzystaniu, bez względu na pozycję. Największą wadą według mnie jest prąd, konieczność posiadania naładowanej baterii – a to na przykład wyklucza e-boBralczyk, Ogórekoki z popularnej ankiety „jaką książkę zabrałbyś z sobą na wyspę bezludną?”. Drugą z wad jest… wymieniona przed chwilą zaleta: łatwa dostępność, co skłania do wydawania pieniędzy…

Październik przeto zacząłem od lektury pozyskanej w taki łatwy sposób książki Jerzego Bralczyka i Michała Ogórka Bralczyk, Ogórek, kiełbasa i sznurek. Rzecz ma charakter rozmowy literacko-filologicznej na temat znaczeń słów, rozwoju języka, wypowiedzi rozmaitych osobistości, nieco o własnych życiorysach – słowem, bardzo interesujący cicer cum caulae, albo rozprawa de omnibus rebus et quibusdam aliis. Trochę narcystyczna, trochę rozmemłana, ale czyta się świetnie. Zastrzeżenie w zasadzie mam jedno: profesor Bralczyk dopuszcza się nieuzasadnionego uogólnienia, wylewając kubeł pomyj na jakichś bliżej nie sprecyzowanych „górali”, zarzucając im pazerność, chamstwo, wulgarność, alkoholizm. Przypuszczam, że znam górali nieco lepiej niż mój krajan z Milanówka i z pewnością doświadczyłem więcej niż on opisywanych tu przejawów lokalnego charakteru. Ale nigdy nie oskarżyłbym o to wszystko „górali”, tylko konkretnych ludzi. I to, na dobrą sprawę, bez względu na to czy są to Podhalanie, Orawiacy, Spiszacy, Kliscaki, Krakusy, Kaszubi, Mazurzy, Ślązacy czy mieszkańcy Kopytkowa Dolnego. Wywód antygóralski Bralczyka jest tym mniej przekonywujący, iż używa on słowa dutki, przez „te”, co zazwyczaj charakteryzuje niekompetentnych frajerów, bo zwykle mówi tak jakiś dutek, a nie profesor. Niemniej jednak – książkę tę zdecydowanie polecam.

Potem się dowiedziałem, że tegoroczną nagrodę literacką Nike (nie mylić z butami najki) zdobył poznany w tym roku na Marek BieńczykHarendzie pisarz, romanista Marek Bieńczyk. Tak się składa, że i to mój krajan z Milanówka, ale to nie żadna protekcja – po prostu Milanówek taki jest… Najbliższa mi do tej pory była twórczość enologiczna tego pisarza, który jest jednym z największych polskich znawców wina, ale jego tłumaczenia Milana Kundery i Emila Ciorana są już klasyką. Sławę – bo może popularność byłaby tu niewłaściwym słowem – przyniosła mu powieść Tworki sprzed 12 lat. Do Nike nominowany był już kilka razy, teraz wygrał zbiorem esejów Książka twarzy. To znakomita i arcyciekawa, intelektualna lektura, a jej charakter to także literacko-historyczny groch z kapustą, choć może upraszczanie tematyki do kwestii humanistycznych jest niecelowe, jako że mamy tu i tematykę sportową, i podróżniczą, i filozoficzną – a wszystkie połączone jednym spajającym kodem – pięknem słowa. Tę twórczość należy konsumować jak inną materię, w której Bieńczyk jest znawcą: dobre wino – powoli, ze smakiem, w odpowiednim entourage’u. Poza frajdą, jaka daje obcowanie (kolejne pięknie polskie słowo, oznaczającego coś wprost przeciwnego od zewnętrznego brzmienia, po obcowanie to bliskie przybywanie z kimś, bynajmniej wówczas nie obcym) z człowiekiem kulturalnym i wszechstronnym erudytą, co w dzisiejszych czasach jest doprawdy rzadkością – z lektury Książki twarzy można pełnymi garściami czerpać wiedzę o sprawach niekiedy marginalnych, ale znacznie wzbogacających nasz ogląd rzeczywistości. Jakimi paszportami posługiwali się nasi poeci romantyczni? Jak burbon połączył Ricka z Casablanki z Marlowe’a z Długiego pożegnania? Co wspólnego ma Kazimierz Górski z Dwoma Starszymi Panami? Na pewno nie jest to lekturka do czytania w porannym pociągu elektrycznym między Milanówkiem a Warszawą, w którym – pamiętam – jadący spod Żyrardowa do Ursusa robotnicy z zapałem na wytłuszczonych skórzanych teczkach grali w durnia. Ale nikt już nie gra w durnia, przynajmniej na wytłuszczonych teczkach, a fabryka traktorów zmienia się w lofty, do których nikt już nie dojeżdża żółto-niebieskim elektrycznym. Może właśnie najlepiej to spokojnie przeglądać na czytniku?

Mniej więcej w tym samym czasie ze Sztokholmu nadeszła wiadomość, że literacką nagrodę Nobla otrzymał w tym roku chiński pisarz Guan Moye, piszący podMo Yan pseudonimem Mo Yan, czyli po chińsku Nie Mów. Znakomity pseudonim dla autora. Lepszy tylko byłby: Nie Pisz… Niestety, nie udało mi się zdobyć w postaci e-booka tej z dwóch wydanych w Polsce książek tegorocznego Noblisty, która musiała u nas mieć większe powodzenie i znikła z rynku – powieści Kraina wódki. Musiałem zadowolić się drugą z nich, o niemal równie atrakcyjnym tytule Obfite piersi, pełne biodra. E-book, niestety, wszedł w moje posiadanie w porze śniadania i, również niestety, zacząłem go od razu czytać. Od tamtej pory nie jadam śniadań.

Rzecz jest czymś w rodzaju chińskiej Sagi rodu Forsythów, a może też stanowić dalekie echo Widnokręgu Wiesława Myśliwskiego. Z jednym wszakże zastrzeżeniem: kulturowo jest ogromnie trudna do przyjęcia, nawet dzisiaj, w czasach pełnej konwergencji ideologicznej czy moralnej. Nawet w czasach, gdy wszystko – od chusteczki do nosa, przez krawaty i koszule, po samochody i komputery ma etykietkę „Made in China”. Akcja toczy się w okresie między 1937 r. (choć odniesienia sięgają aż do 1900 r.) a współczesnością i ulokowana jest praktycznie w jednej prowincjonalnej miejscowości chińskiej. Obejmuje więc okres od inwazji japońskiej, przez lata wojen narodowo-wyzwoleńczych, prowadzonych przez rozmaite, najczęściej wrogie sobie formacje partyzanckie, okres kształtowania się partii Kuomintang, formowanie się władzy komunistycznej, walkę z tzw. reakcją i kułactwem, komunizm maoistowski, rewolucję kulturalną, upadek maoizmu i Bandy Czworga, aż po obecny paradoksalny, ale niezwykle skuteczny komunizm kapitalistyczny. W te tryby historii boleśnie wkręcona jest szeroko rozgałęziona rodzina Shangguan, której najmłodszy początkowo przedstawiciel  - Jintong (syn Shangguan Lu i pastora Malloya, z pochodzenia Szweda) ma dziwną właściwość polegającą na tym, że odżywia się – do dorosłości – niemal wyłącznie mlekiem matki. Czasem wzbogacając swoją dietę mlekiem sióstr, sąsiadek i znajomych… Obsesja kobiecych piersi towarzyszy mu przez całe życie, przebiegające w niezwykłym natężeniu makabry, obrzydliwości, śmierci, wojny, kradzieży, gwałtów, morderstw, dekapitacji… Bohaterowie nieustannie przedzierają się przez góry obciętych rąk, nóg i innych szczegółów anatomicznych, nogi pętają im zalegające wszędzie wnętrzności ludzkie i zwierzęce, oddech duszą gazy bojowe i smród ludzkich ekskrementów, czasem psy zjadają dzieci, czasem odwrotnie i w zasadzie nie ma takiego paskudztwa – fizycznego i moralnego – które nie byłoby ich udziałem. Przez tę ciemną stronę mocy, w zasadzie nie oświetlaną żadnymi odblaskami prawdziwego szczęścia, podąża historia. Czy tylko chińska? Odkładając lekturę, po długiej i intensywnej kąpieli, niezbędnej w tym procesie czytelniczym, zastanawiamy się, czy aby tak naprawdę nie wygląda życie? Czy my po prostu sobie nie idealizujemy wszystkiego, co tak naprawdę da się uprościć do kilku podstawowych czynności: złapać – pożreć – wykorzystać – wydalić? Veni – vidi – vici brzmi pewno lepiej, ale znaczy w gruncie rzeczy to samo. Od czasów Adolfa Dygasińskiego i Emila Zoli naturalizm trochę zszedł na Greypobocze kultury, ale przez to nie zniknął…

I potem przyszedł czas na lekturę znacznie modniejszej sagi, rozpoczętej powieścią 50 twarzy Greya, autorstwa Eriki Leonard, podpisującej się tu wyszukanym pseudonimem E.L. Jones. Naiwnie sądziłem, że odrobina erotyzmu, niechby nawet pornografii, po tej chińskiej śmierdzącej makabrze będzie jak orzeźwiająca kąpiel w lawendowej piance. Nic bardziej błędnego. Bohaterka, o niezwykle erotycznym imieniu Anastazja (czyż nie tak nazywała się słynna pani Potocka, heroina polskiego Sejmu sprzed iluś tam lat?), przez jedną czwartą książki daje nam do zrozumienia że szalenie się zakochała w niezwykle przystojnym biznesmenie-miliarderze, który ma niespełna 30 lat, jest piękny i wysportowany i oczywiście też ma ochotę na dwudziestoletnią studentkę. Co nas, rzecz jasna zaskakuje. Potem ona czuje tu i tam jego powstająca erekcję, ale do aktu miłosnego dochodzi dopiero po podniecającym locie śmigłowcem (pilotowanym osobiście przez pana Greya), kiedy to Anastazji zademonstrowane zostaje osobliwe hobby miliardera, który będąc dobroczyńcą jej uczelni, lubuje się w igraszkach sadystycznych. Jednakże wspomniany akt początkowo ma miejsce nie w madejowym łożu, jeno w zwyczajnym, które wykonano z surowego, szarego drewna, wyglądającego jak drewno wyrzucone przez fale, z czterema kolumnami, ale bez baldachimu. Opis ten powala z nóg nie tylko bohaterkę, ale i nas, czytelników, więc sięgamy, z braku innych możliwości, po słonego paluszka i przystępujemy do akcji, czytelniczej. Przez następne strony śledzimy z malejącym zainteresowaniem kolejne orgazmy bohaterów, aż wreszcie – mimo desperackich prób ożywienia treści – nie możemy zapanować nad ziewaniem, tęskniąc do nieśmiertelnej Justyny, czyli nieszczęść cnoty autorstwa zacnego markiza Donatiena Alphonse’a Françoise’a de Sade’a, albo też do 120 dni Sodomy, napisanych przez markiza w zaciszu Bastylii. Mr Grey tymczasowo idzie więc w odstawkę, a jego miejsce zajmuje najnowsza powieść niezmordowanej Joanny Chmielewskiej, pod kompatybilnym tytułem Krwawa zemsta, co sugeruje kontynuowanie wątków z „Czerwonego Pokoju Bólu” – ulubionej części apartamentu Greya. Ale ponieważ książkę tę kupiłem w postaci papierowej – jej omówienie odkładam do następnego razu.