Maciej Pinkwart

Krzyż pański

26 października 2025

TUTAJ wersja audio

 

Czytając książki duetu Artur Nowak – Stanisław Obirek (Gomora. Władza, strach i pieniądze w polskim Kościele, 2021, Babilon. Kryminalna historia kościoła, 2022, Skandaliści w sutannach. Od kardynała Wyszyńskiego do arcybiskupa Jędraszewskiego, 2024 i tegoroczne, o których chcę napisać) od dawna mam mieszane uczucia: są ciekawe, niekiedy wstrząsające, dobrze udokumentowane i poruszają kluczowe dla współczesnego Polaka zagadnienia. Niemniej, irytuje mnie w nich skrajnie osobisty ton, w jakim zawarte w nich kwestie są poruszane. Obirek (ur. 1956) to były jezuita, doktor teologii i doktor habilitowany historii, od 2011 profesor, który w 2005 r. wystąpił z zakonu. Nowak (ur. 1974) jest publicystą i prawnikiem, działa głównie jako adwokat w procesach w sprawach księży-pedofilów. Obaj podają, że w ich stosunku do Kościoła Katolickiego wielkie znaczenie miał fakt, że w dzieciństwie byli wykorzystywani seksualnie przez księży. To sprawia, że mimo pozorów naukowości (dokładne cytaty z dokumentów i publikacji, skrupulatnie podawane przypisy, obszerna bibliografia) więcej w nich zaangażowanej publicystyki niż chłodnej analizy zjawiska. Argumenty typu osobiście byłem świadkiem…, sam tego doświadczyłem…, przekonałem się na własnej skórze… może dobrze wyglądają w „Gazecie Wyborczej”, ale poważnej publikacji jakby ujmują powagi, bo skłaniają do podawania w wątpliwość obiektywizmu narracji. A ten, zwłaszcza w odniesieniu do materii, która w wielu aspektach dotyka każdego osobiście, jest ważny w argumentacji. Paradoksalnie, stwierdzenie: wiem, bo sam widziałem… jest mniej ważkie niż: z badań wynika, że…

Książki duetu N-O to w wielu przypadkach demaskatorskie opisy niegodziwości Kościoła Katolickiego. Czasem dostaje się też poszczególnym, wskazanym z imienia, nazwiska i funkcji księżom, a zwłaszcza hierarchom kościelnym, a niekiedy samej religii. Czytając – i zgadzając się, bądź nie, z autorami – warto przyjrzeć się, wobec kogo i czego kierują swoje filipiki. Ale najpierw sami musimy we własnym rozumieniu rozróżnić pewne pojęcia, które niekiedy w naszych polemikach są stosowane zamiennie. Tak bym je uszeregował: Bóg – wiara – religia – Kościół – kler. Warto dodać jeszcze Watykan, który nie zawsze może być – i powinien być – utożsamiany z Kościołem. Hm… do dyskusji jest to, czy z Watykanem może być utożsamiany papież. Spróbujmy to, na użytek tego felietonu, jakoś zdefiniować, pookreślać ich desygnaty znaczeniowe.

Opisywanie Boga, uważanego za kreatora i moderatora Wszechświata może najlepiej wypada w najstarszych tekstach judaistycznych, gdzie dowiadujemy się, że Boga opisać nie można, bo jest nieopisywalny, nawet nie ma imienia, bo Jahwe oznacza po hebrajsku ten, który jest, albo – w innych interpretacjach – ten, który stwarza. W chrześcijaństwie wizerunek Boga jest zapewne wzięty z greckich wizerunków Zeusa, czy innych bogów, którzy choć są co najmniej w sile wieku i wyglądają niekiedy jak starcy, to jednak imponują krzepą, o innych przymiotach męskości nie wspominając. Chrześcijaństwo o Bogu-ojcu mówi niewiele, ale aprobując jego rolę kreacyjną, powtarza zdanie o stworzeniu przezeń człowieka według własnego modelu – biblijna Księga Rodzaju powiada: Uczyńmy człowieka na nasz obraz według naszego podobieństwa (1,26-27). A zatem – rozumując dosłownie – patrząc na człowieka, możemy sprawdzić, jak wygląda Bóg. To bardzo humanistyczne, ale patrząc z kolei na postępowanie ludzi, bardzo wątpię, czy zechcą zobaczyć Boga w starej kobiecie, rdzennym Amerykaninie, Aborygenie, Japonce, czy sąsiedzie z Ukrainy. Dla większości ludzi Bóg zapewne wygląda jak stary, biały, heteroseksualny mężczyzna. No, z tym hetero to może przesadziłem: jakoś żaden werset biblijny nie odnosi się do boskiej erotyki… No, a jak jeszcze dodamy do tego domniemanie, że Bóg stwarzając wszystko, stworzył też Kosmitów, to mamy kłopot. Chyba że przyjmiemy, że Kosmos jest bezludny i Bóg, zobaczywszy co uczynił stwarzając człowieka, dał sobie spokój z tą działalnością na kosmiczną skalę… Tak czy inaczej, Bóg to niedefiniowalna postać kreatora i opiekuna (też bez przesady – współobywatele Noego czy Lota byli mało zaopiekowani…) w którego wierzymy (lub nie) i na tym w zasadzie jego rola w naszym uniwersum się kończy.

Wiara… To nie wymagające żadnego dowodu przekonanie o słuszności czegoś. W tym przypadku – przekonanie o istnieniu bogów i ich sprawczości w stworzeniu świata i w kierowaniu naszym życiem. Zasadą wiary jest owo przekonanie, a jego pochodną – potrzeba oddawania bogom czci i okazywania im posłuszeństwa. Do bycia wierzącym nie jest potrzebny żaden aparat przymusu czy administracji, ani Kościół, ani księża, ani nawet religia. Wiara jest czynnikiem wewnętrznym, rozumowym (lub emocjonalnym) i skrajnie indywidualnym. Przeto jakikolwiek przymus, związany z nawracaniem na jakąś wiarę jest z tąż wiarą z zasady sprzeczny.

Religia zaś jest swojego rodzaju kodyfikacją działań, mających na celu zorganizowanie ludzi według ich wiary i usystematyzowaniem działań i zasad, wedle których rzekomo kształtuje się relacja między ludźmi i bogami. Obejmuje ona utrwalony w piśmie i praktyce zespół rytuałów i sposobów sprawowania kultu, a także przepisów, których przestrzeganie w życiu doczesnym ma zapewnić nagrodę w życiu wiecznym. Jest ona stosunkowo zwartym i nie poddającym się ewolucji systemem. Samo słowo religia wywodzi się naturalnie z łaciny, a mnie najbardziej przekonuje opinia św. Augustyna, który za rzymskim pisarzem wczesnochrześcijańskim Laktancjuszem (250-330) uważa, że etymologia wywodzi religię ze słowa religare, wiązać. Religia chrześcijańska jest mocno osadzona w tradycji religijnej starożytności, szczególnie narodów Azji, Bliskiego Wschodu, Grecji i Egiptu. Próbowałem się dowiedzieć jakie są główne jej zasady, różniące ją od innych, wcześniejszych religii i niewiele się dowiedziałem. Wiara w Boga (lub Trójcę Świętą), dążenie do zbawienia i życia po śmierci, wiara w istnienie, męczeńską śmierć Jezusa i jego zmartwychwstanie – w rozmaitych wariantach pojawiały się także wcześniej.

Chrześcijaństwo jest rzekomo religią monoteistyczną (obok judaizmu i islamu), ale jego największe odłamy, katolicyzm i prawosławie, zakładają także kult świętych i Matki Boskiej, co w sumie niewiele różni się od kultu bóstw na przykład starożytnej Grecji, które opiekowały się różnymi dziedzinami życia (i użycia…). Bogów greckich, egipskich, perskich, hinduskich, afrykańskich, indiańskich jest zatrzęsienie, ale i katolickich świętych jest sporo: na świecie czci się ich od 10 do 15 tysięcy, choć oficjalny spis  w Martyrologium Rzymskim z 2001 roku zawiera 6538 imion, w tym ok. 300 świętych i błogosławionych Polaków.

Ze świętymi jest tak jak z poetami – świętym się bywa. Niewielu jest świętych, którym atrybuty kultu cofnięto, bo okazali się łajdakami, ale jest sporo takich, którym prawo do kultu anulowano, bo wedle nowszych badań okazało się, że nigdy nie istnieli. Taki przypadek zdarzył się na przykład lubianemu i popularnemu świętemu Mikołajowi z leżącej dziś w Turcji licyjskiej Miry, który miałby żyć w latach 270-352, a według badań naukowych nigdy nie istniał, ale istniał jego kult, oparty na znacznie późniejszych legendach. Mikołaja skasował z kalendarza papież Paweł VI w 1969 r., ale – kompromisowo – pozwolił na jego kult lokalny. Czyli nie istniał, ale nieistniejącemu wolno tu i tam, gdzie się chce, oddawać kult… W sumie, nic nowego. Ale przecież Mikołaja nie pozwolą sobie odebrać prawosławni Rosjanie, ortodoksyjni Grecy, protestanccy Finowie, dla których nie jest świętym, tylko dziarskim staruszkiem z Rovaniemi, koncern Coca-Cola i dzieci całego świata.  

Zawsze miałem problem z odpowiedzią na pytanie moich protestanckich kuzynów – kim jest katolicki święty, który jest obdarzany kultem i modlą się do niego ludzie? Czy jest takim mniejszym Bogiem? Czy bożkiem? Dawniej inne wyznania, zwłaszcza prymitywne, jak mawiano, tolerowano jako przejaw folkloru, natomiast zwalczano herezję, czyli odstępstwo od wiary chrześcijańskiej. To mniej więcej zostało do dziś: religie, istniejące przed chrześcijaństwem (i ewentualnie judaizmem) nazywa się mitologią, współczesne religie pozachrześcijańskie (z wyjątkiem islamu) nazywa się folklorem. Albo dziwactwem. Religii na świecie może być nawet dziesięć tysięcy. Islam sprawia kłopot, bo jako najmłodszy wśród dalekich wnuków Abrahama jest najbardziej ekspansywny i w zasadzie wrogi wobec innych wyznań. Choć nie zawsze tak było.

Kościół – to, wiadomo, organizacja formalna, struktura hierarchiczna kierująca się zasadami własnego prawa, będąca zawsze ważnym organem władzy, ze wszystkimi zaletami i wadami rządzących. Księża są oczywiście elementem struktury eklezjalnej. Dodatkowo, najwyższą władzą w kościele narodowym jest władza ponadnarodowa, usytuowana w obcym państwie: papież i administracja watykańska.

I kiedy tak rozbierzemy sobie to na czynniki pierwsze, jest OK, da się z tym żyć. Tylko że dla wielu osób w Polsce od wielu lat hierarchia Kościoła Katolickiego jest – w większym stopniu niż prasa – tą rzekomą czwartą władzą i dla większości z nas jest to tak oczywiste, że nikt wobec tego nie protestuje. Głównie bierze się to stąd, że utrzymuje się przeświadczenie, iż polski Kościół był zawsze ostoją wolności, polskości, patriotyzmu… Cóż, nie każdy miał szanse na historii uczyć się o stosunku Kościoła do Targowicy, rozbiorów, powstań narodowych… Czy nawet komunizmu.

Pierwsza z książek, którą tu rekomenduję opisuje w skali ogólnej i perspektywie historycznej stosunek religii katolickiej i jej wybitnych przedstawicieli do Żydów i propagowania antysemityzmu. Druga ogólnie odnosi się do dominacji kleru i hierarchów polskich wobec rozmaitych zagadnień naszego życia społeczno-politycznego, kwestii etycznych i prawnych. A właściwie – bezprawnych.

Oczywiście, przytoczone tu dane są porażające i mogą sprowokować pytanie: dlaczego to tolerujemy, jak długo jeszcze będziemy pod taką presją, żeby nie powiedzieć – okupacją. Naturalnie, część z Państwa w tym miejscu przypomni sobie, że podobna książka już była: w 1931 na łamach „Życia Literackiego”, a rok później w formie książkowej ukazał się esej Tadeusza Boya-Żeleńskiego Nasi okupanci. Smutne, jak przez ten czas niewiele się zmieniło.

W sobotnim (25.10.2025) magazynie „Gazety Wyborczej” Artur Nowak publikuje obszerny artykuł Kto się nie boi Watykanu, w którym opisuje jak rozmaite państwa w ostatnich latach rozprawiały się z bezprawnym postępowaniem Kościoła Katolickiego i kleru w sprawach publicznych i wręcz kryminalnych. Irlandia, Stany Zjednoczone, Niemcy, Francja, Belgia, Chile, Australia, Hiszpania, Kanada, Peru… Wszystkie te państwa podjęły przynajmniej próby uregulowania stosunków z Kościołem na bazie prawa – co patrząc z perspektywy polskiej wydaje się być bajką o żelaznym wilku. Skala wynaturzeń – szczególnie w dziedzinie kościelnej pedofilii – jest przytłaczająca. W wielu krajach są to setki tysięcy przypadków w skali ostatnich dekad: przestępstw, molestacji i aktywnej działalności hierarchów kościoła, chroniących „swoich” w imię rzekomej obrony dobrego imienia kościoła. Czy oglądaliście oskarowy film Spotlight z 2015 r., pokazujący jak dziennikarze bostońskiej gazety „The Boston Globe” ujawniają skandal pedofilski w tamtejszej diecezji i rolę jaką odegrał w tym arcybiskup Bostonu, kardynał Bernard Law, ewidentnie chroniący księży-przestępców? Gdy po serii artykułów został wezwany w tej sprawie przez amerykański sąd – uciekł do Watykanu i tam dostał się pod parasol Jana Pawła II, który mianował go na wysoko prestiżowe stanowisko archiprezbitera bazyliki Santa Maria Maggiore, a gdy po kilku latach umarł – papież Franciszek kazał go z honorami pochować.

Polemicznie mówi się czasem, że to nie księża w Polsce popełniają najwięcej przestępstw pedofilskich, tylko pracownicy budowlani. Być może. Tylko pracownicy budowlani nie mają systemowych możliwości kontaktu z dziećmi na większą skalę, nie prowadzą zespołów ministrantów, nie uczą w szkołach, nie cieszą się apriorycznym szacunkiem. I nie stanowią i nie dystrybuują wzorców moralnych. Bo dla wielu mieszkańców wsi i małych miasteczek, a podejrzewam, że nie tylko tam, ksiądz to nie zawód, obdarzany często na wyrost systemowym szacunkiem, tylko ktoś, kto ma prawo odpuszczania grzechów, dopuszczania bądź nie do wspólnoty, otwierający bądź nie bramy raju, słowem – najbliższy współpracownik Pana Boga, mający niemal boskie atrybuty. I jak tu kogoś takiego stawiać przed sądem i żądać odszkodowań? No skąd!

Można by do książek Nowaka i Obirka (obie mają platońską formę dialogów…) mieć pretensje, że w czambuł krytykują religię, Kościół i księży, że nie widzą dobrej strony ich działalności: zasad moralnych, które usiłują wpajać ludziom na bazie dziesięciorga przykazań (mało skutecznie od czasów Mojżesza, niestety), krzewienia kultury (no, kiedyś tak, wspomnijmy katedry średniowieczne i dzieła Michała Anioła czy Rafaela, ale dziś…) i tak dalej. Sam z kontaktów z Kościołem i księżmi w Milanówku mam jak najlepsze wspomnienia: biblioteka parafialna była jedną z najczęściej odwiedzanych, księża byli w dechę i żaden się do mnie nie dobierał… A gdy katechetka ochrzaniła mnie za czytanie Biblii (tak, tak, zabraniano czytać Starego Testamentu) – od razu się tą lekturą zainteresowałem. Ale dzieła wspomnianych autorów nie są monografią działania Kościoła – pokazują tylko ciemne strony tej działalności. Daleko nie wszystkie, ale i tak zatrważające.

-----------------------

Artur Nowak, Stanisław Obirek, Antysemickie chrześcijaństwo, wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2025, 258 stron.

Artur Nowak, Stanisław Obirek, Gehenna. Kościelna okupacja Polski, wydawnictwo Agora, Warszawa 2025, 368 stron.

Inne komentarze i recenzje