Maciej Pinkwart

Autopsja nierzeczywistego nieboszczyka

 TUTAJ wersja audio

Czy można napisać biografię kogoś nieistniejącego? Ależ oczywiście, nie tylko można, ale wręcz robi się to nagminnie: w końcu, większość publikowanych ostatnio biografii to prezentacje spraw życia i działalności osób, które od dawna nie żyją, a więc z dzisiejszego punktu widzenia nie istnieją. A biografie żyjących idoli: polityków, artystów estrady, sceny i ekranu, papieży i hierarchów kościelnych też mają się w większości wypadków do rzeczywistości tak, jak narracja działaczy niegdysiejszej opozycji do narracji większości rządzącej, jak opowieść z jesieni 2023 do opowieści z lata 2025.

Twórczość, a zwłaszcza sztuki piękne i literatura jeśli są odpowiednio sugestywne, mogą stworzyć sytuacje i postacie nieistniejące, ale żyjące w naszych sercach i umysłach tak mocno, że możemy je kochać i nienawidzić tak jak sąsiada, który głosował tak jak my lub tak jak oni, mogą być przedmiotem kultu i bezkrytycznego uwielbienia, mogą nawet stać się mitem założycielskim wielkiej czy mniejszej religii. Żeby się zbytnio nie narażać – podam za przykład postać Zeusa i jego olimpijskiej rodzinki. Ktoś to wszystko – oczywiście, nie jeden „ktoś” tylko wielu „ktosiów” – wymyślił na tyle sugestywnie, że przynajmniej przez kilkanaście stuleci religia wielu plemion zamieszkujących okolice Morza Śródziemnego była żywotnym czynnikiem obyczajowym, moralnym (częściej: niemoralnym), kulturowym i politycznym.

Ale zostawmy religię, czy może: religie, które przeminęły i teraz się je deprecjonuje, nazywając mitologią. Spójrzmy na literaturę i sztukę. Czy wymyślone przez Szekspira historie Romea i Julii oraz Otella i Desdemony są dla nas mniej poruszające przez to, że ich bohaterowie nigdy nie istnieli? Czy nie wzrusza nas los Anny Kareniny, mimo że była Rosjanką, że była niewierną żoną i rzuciła się pod pociąg, a poza tym nigdy poza powieścią Tołstoja nie istniała? Czy nie kochamy Onufrego Zagłoby, Jana Skrzetuskiego i Michała Wołodyjowskiego, nie mówiąc już o Helenie, Basieńce czy Anusi, choć wiemy, że to tylko (aż?) postacie urodzone przez fantazję Sienkiewicza? Czyż nie zachwyca nas Dziewczyna z perłą, choć nie jesteśmy pewni, kogo na jej portrecie uwiecznił Vermeer? Kogo nie zachwycał Han Solo, Padmé Amidala, a nawet Chewbacca i C3PO, choć nawet nie wiemy, czy to postacie z nierzeczywistości przeszłej czy przyszłej?

A Grecy, ile pozostawili nam postaci do podziwiania i kochania, choć albo nic o nich nie wiemy, albo wiemy za dużo, więc też nic nie wiemy? Kto i komu pozował do postaci Afrodyty z Melos (którą lepiej znamy jako Wenus z Milo)? Kogo głaszczą wzrokiem papieże mijając w ogrodach muzealnych figurę Apolla Belwederskiego? Nad kim płaczemy, widząc jak węże duszą Laokoona z dziećmi? Do dziś roztrząsamy dylematy moralne Antygony, współczujemy Edypowi i nie bardzo wiemy, jak odnieść się do postępowania Jokasty, Lajosa i Kreona, choć przecież wiemy, że patrzymy na nich oczami Sofoklesa. A on, zapewne, opierał się na platońskich cieniach, rzucanych przez odległe mity, które jeśli miały jakieś zakotwiczenie w historii, to kotwica ta dawno się urwała, a mit popłynął pod żaglami fantazji twórców.

Jednak największą galerię postaci, które jeśli nawet miały odpowiedniki historyczne, to nic o nich nie wiemy, opisał poeta, na temat którego powstało piękne porzekadło: nie wiemy, czy w ogóle istniał, ale wiemy na pewno, że był ślepy. A więc Homer – twórca, co do istnienia którego spieramy się do dziś – co najmniej osiem wieków przed naszą erą stworzył epopeję pełną bohaterów istniejących tylko w legendzie. Żadne, naprawdę żadne dowody naukowe nie potwierdzają realnego istnienia Agamemnona, pięknej Heleny, Parysa i Hektora, Achillesa i dziesiątków innych bohaterów, o których jeszcze moje pokolenie uczyło się w szkołach, a opowieści o nich nadal inspirują pisarzy, artystów i filmowców.

W tej homeryckiej spuściźnie, o której śmiało można powiedzieć, że legła u podstaw kultury europejskiej zapewne największe znaczenie ma postać Odyseusza, zwanego też z łacińska Ulissesem, który jest jednym z ważniejszych bohaterów opowieści o wojnie trojańskiej (Iliada) i głównym herosem, któremu poświęcona jest druga, prawdę powiedziawszy ciekawsza i bardziej nowoczesna z ksiąg przypisywanych Homerowi – Odyseja. I właśnie Odyseuszowi poświęcił swoją biografię nieautoryzowaną historyk i filolog klasyczny Tomasz Mojsik.

Niezwykła książka. Autor, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego, naukowiec i wykładowca uniwersytecki (dziekan wydziału historii na Uniwersytecie w Białymstoku), który habilitował się w 2020 roku na podstawie pracy o kulcie Odyseusza, jest może najlepiej predestynowaną osobą do stworzenia biografii tej przeciekawej postaci, może najważniejszego z bohaterów mitologii greckiej. Przeczytałem książkę tym chętniej, że postać Odyseusza fascynowała mnie od dawna, a wiedzę na jego temat (no, nie tylko jego) czerpałem dotąd z dwóch znakomicie napisanych książek, opisujących mitologicznych bohaterów z perspektywy kobiecej – Pieśni o Troi Colleen McCullough i Kirke Madeline Miller. No i z Homera, oczywiście. Teraz Tomasz Mojsik pokazuje Odysa z zupełnie innej, naukowej perspektywy, przede wszystkim niejako umniejszając rolę Homera w kreowaniu tego bohatera. Zapewne – jak przypuszcza autor biografii – opowieści o Odysie krążyły między Hellenami jeszcze na długo przed zebraniem ich przez Homera, ale rzecz jasna nie pozostawiły po sobie żadnego materialnego śladu. Po Homerze mit Odyseusza rozszedł się po ziemiach greckich i italskich, był wielokrotnie rozbudowywany, uzupełniany, stworzono na jego temat mnóstwo sequeli i prequeli, a sprytny, mężny i… kochliwy heros stał się już w starożytności prawdziwym bohaterem masowej wyobraźni. I jest nim, prawdę powiedziawszy do dziś, co mu się słusznie należy choćby za wymyślenie konceptu z koniem trojańskim czy wynalezienie sposobów na pokonanie niemiłego cyklopa, uwiedzenie kilku nimf i nie zostanie uwiedzionym przez syreny, pokonanie trudności morskich, boskich i ludzkich, no i za unieśmiertelnienie swojej (wielokrotnie zdradzanej zresztą) żony Penelopy, jako wzoru cnót wszelakich. Odyseusz, a dokładniej tytuł homeryckiej opowieści o nim dał początek słowu, trwale obecnemu w naszym języku codziennym: odyseja (niekiedy też: odysea) to określenie dalekiej, pełnej przygód podróży. Także bardzo dalekiej, jak Odyseja kosmiczna 2001 Arthura C. Clarke’a i Stanleya Kubricka. A któż z tzw. inteligencji w latach 70. nie snobował się na czytanie (nie koniecznie ze zrozumieniem) Ulissesa Jamesa Joyce’a?

Ale oczywiście najczęściej żonglowali postacią i opowieściami o dokonaniach Odyseusza pisarze i historycy z kręgu greko-rzymskiego, rozbudowując i ubogacając to, co o nim opowiedział Homer i dorabiając herosowi przeszłość i przyszłość, tworząc nowe elementy jego rodziny, czyniąc zeń założyciela licznych rodów królewskich, fundatora budowli i miast – w tym Rzymu. Tomasz Mojsik zbiera te wszystkie puzzle i uwiarygodniając swoją opowieść licznymi odniesieniami do źródeł i literatury popularnej tworzy dzieło znakomite, które wszelako czyta się nie najłatwiej, bo wymaga uwagi i niekiedy korelowania we własnej pamięci spraw rozrzuconych w czasie i przestrzeni. Autor, jako dobry, współczesny historyk, najciekawszych odkryć dokonuje nie w terenie, tylko w archiwach:

Skoro Odys śpi, nieświadom, że w końcu wylądował na swej rodzinnej wyspie, nie budźmy go jeszcze przez chwilę. Przez 20 lat nie widział domu, może więc przeczekać jeszcze tę jedną dygresję. Zanim się zbudzi, prześledźmy ponownie trasę jego podróży, ale tak zza biurka, najlepiej w dobrej bibliotece. Postawmy pytania o inne wersje opowieści, trasę jego wyprawy oraz tło kulturowe z czasów Homera. Podróże zza biurka są zawsze najciekawsze i, cóż, najbezpieczniejsze. Zatem w drogę.

Jak widać, napisane jest to wszystko doskonałym językiem, z niejedną dygresją do współczesności kulturowej, a nawet politycznej – co sprawia, że jest to świetna lektura wakacyjna, choć może raczej na chwilę odpoczynku w chłodniejszych miejscach. Przyznaję, że większość biografii nieautoryzowanej Odyseusza przeczytałem w czerwcu w Grecji, co było swojego rodzaju hołdem zarówno dla bohatera, jak i autora. Ale na plaży skupić się nad książką nie mogłem – może dlatego, że wzrok uciekał znad stronic do otaczającej rzeczywistości, w której usiłowałem znaleźć współczesne odpowiedniczki Heleny, Penelopy, Kirke, Kalypso, Nauzykai, syren czy bogiń, ale wciąż musiałem uważać, żeby umiejętnie nawigować między Scyllą i Charybdą…

Jak w każdej dobrej biografii, opowieść o Odyseuszu ilustrują zamieszczone pod koniec książki tablice genealogiczne. Oczywiście różni narratorzy wariacji odyseuszowskich przydawali herosowi różnych przodków i różnych dziedziców, więc Tadeusz Mojsik wybrał zapewne tych, którzy z różnych powodów najbardziej mu pasowali. Zrobię tak i ja. Wśród antenatów ojca Odyseusza, Laertesa (pamiętamy to imię z Hamleta – tak Szekspir ochrzcił syna Poloniusza i brata nieszczęsnej Ofelii) znaleźli się sam Zeus – wiadomo, ojciec wszystkiego, a także patron kupców, oszustów i posłaniec bogów Hermes oraz biedny Syzyf, zaś jednym z dzieci Telemacha, syna Odysa i Penelopy miał być chłopiec o imieniu Homer.

-------------------------

Tomasz Mojsik, Odyseusz. Biografia nieautoryzowana, Homini, wydawnictwo Benedyktynów Tyniec, Kraków 2025, 354 strony.

 

6 lipca 2025