Maciej Pinkwart

Jakim cudem istniejemy?

 

Nie wiem, czy dziś dzieci uczą się w szkołach o ewolucji i czy nie przedstawia się jej tak, jakby miała ona charakter sprawczy, zastępując w dziele stworzenia Wielkiego Kreatora. Bo za moich czasów szkolnych tak właśnie było, albo przynajmniej tak to zapamiętałem: z pokolenia na pokolenia Święta Ewolucja rozwijała w nas korzystne cechy tak, by optymalizować nasz marsz ku szczęśliwej przyszłości. Gdy byliśmy jeszcze drapieżnikami – preferencje w przekazywaniu genów mieli posiadacze większych zębów i pazurów, potem osobniki z lepszym układem trawiennym i odporniejszymi na przeciążenia kręgosłupami, co było niezbędne przy przyjęciu postawy dwunożnej, wreszcie ci, którzy mieli lepszy słuch, szybszy refleks i większą wyobraźnię.

A to całkiem nie tak. Według Darwina premiowani możliwością przekazania genów byli ci, którzy byli skuteczniejsi w walce o byt i, sorry, seks. A tak naprawdę rozwijali się ci, którzy mieli mniej cech negatywnych, jakie eliminowałyby skutecznie ich lub ich potomków z procesu rozrodczego. Do czego, poza kłami i pazurami, urodą i środkami materialnymi potrzeba było jeszcze trochę szczęścia. Bo cóż nam po najlepszych naszych cechach osobniczych, jeśli w drodze na pierwszą randkę zje nas tygrys albo przejedzie pijany kierowca?

Jeśli popatrzeć na historię ludzkości, która liczy w sumie ledwie parę milionów lat, to musimy stwierdzić, że jako gatunek homo mieliśmy ogromnie dużo szczęścia. I doprawdy, aż chciałoby się podziękować jakiejś czuwającej nad nami Opatrzności, że mimo naszych usilnych starań tyle razy wyciągała nas z tarapatów, które sobie sami sprokurowaliśmy przez naszą niezmierzoną głupotę. Bo, jeśli przyjrzymy się naszej historii dokładniej, to nie można się nie zgodzić z Tomem Phillipsem, że jako ludzie spieprzyliśmy wszystko. No, prawie.

Zaczyna się od małpokształtnej kobitki, która gdzieś na granicy sawanny w rejonie dzisiejszej Etiopii zeszła z drzewa i spróbowała chodzić na tylnych rękach. Niestety, weszła na to drzewo z powrotem – tylko po to, żeby się omsknąć, spaść i zabić łamiąc kilka kości. To, co z niej zostało po 3,5 milionach lat odkryli naukowcy w 1974 roku i nadali jej imię, inspirowani modną piosenką Beatlesów Lucy in the Sky with Diamonds. Dziś fragmenty szkieletu pramatki Lucy są w muzeum w Adis-Abebie, a my nie wiemy nic o jej bezpośrednich potomkach, nie wiemy nawet czy ich miała przed tym, zanim przegrała z grawitacją.

Ale jakby Lucy i jej bliscy wymarli bezpotomnie, to pewno by nas nie było, albo wywodzilibyśmy swoją parantelę nie z Czarnej Afryki, tylko z białej Eurazji, gdzie z innych naczelnych wyewoluowali nasi dalecy kuzyni, neandertalczycy. Jak się nasi przodkowie spotkali, próbowali się z nimi trochę zaprzyjaźnić czego skutkiem jest to, że wszyscy ludzie z wyjątkiem rdzennych Afrykańczyków mają w swoim DNA kilka procent genów neandertalskich. Ale uczucie nie było trwałe: choć neandertalczycy byli przynajmniej tak samo rozwinięci jak sapiensi, a może nawet bardziej – wymordowaliśmy ich, zjedliśmy czy pozarażaliśmy naszymi wirusami – dość, że wymarli jak mamuty kiedyś i dobre obyczaje dzisiaj.

A potem popełnialiśmy już prawie same błędy, których przykładowe wyliczanie zajmuje Tomowi Phillipsowi ponad 300 stron ciekawej i dobrze napisanej książki. Jest w niej też mnóstwo interesujących, zabawnych, smutnych i przerażających konstatacji, które sprawiają, że w materii ludzkiej głupoty brodzimy z niejaką przyjemnością. Dwie takie złote myśli wynotowałem z satysfakcją:

Nasz umysł potrafi wymyślać koncerty, miasta i teorię względności, a jednak bez pięciu minut bolesnych rozważań nie umie zadecydować, jakie chipsy chcemy sobie kupić.

W latach 2007-2017 w USA więcej ludzi zginęło od kosiarek niż z rąk terrorystów, a mimo to rząd amerykański dotąd jeszcze nie wypowiedział wojny kosiarkom (chociaż, bądźmy szczerzy, w świetle niedawnych wypadków nie można tego wykluczyć).

Sporo miejsca poświęca autor na uzasadnienie tego, jak nasz ogromnie rozbudowany, ale jakże niedoskonały mózg działa, chętnie posługując się stereotypami i łykając rozmaite teorie spiskowe jak indyk kluski, choć bardziej przygnębiające są opisy tego, jak przez głupotę industrialną własnymi rękami powodujemy małe i duże katastrofy, które mogą już niedługo doprowadzić do złamania się tej gałęzi, na której siedzimy, jak pramatka Lucy w Etiopii. Spośród tych nieszczęść, które już się zdarzyły, autor opisuje m.in. zniszczenie Morza Aralskiego przez gospodarkę radziecką, płonące (od samozapłonów odpadów węglowodorowych) rzeki w Ameryce i zagładę wróbli w Chinach. I zjawisko, które jest na tyle mało znane, że jego przywołanie powoduje dreszcz zgrozy: oto na środku Pacyfiku istnieje wielkie jak stan Teksas wirujące na skutek prądów morskich wysypisko śmieci, składające się głównie z praktycznie niezniszczalnych odpadów plastikowych, które oczywiście dostają się do organizmów morskich, a z nich – do naszych wnętrzności.

A skoro już o Pacyfiku mowa – jak wiadomo, także na środku tego oceanu znajduje się Wyspa Wielkanocna, słynna z wielkich i tajemniczych posągów moai, które transportowano na miejsce przeznaczenia, przesuwając je po wielkich balach pochodzących ze ściętych drzew. Moai pozostały, drzewa znikły. Ciekawe, co myślał sobie ten mieszkaniec Rapa-nui (bo tak w języku krajowców nazywa się wyspa), ścinający ostatnie drzewo… To, co teraz tam rośnie, to sztucznie wprowadzone kilkadziesiąt lat temu eukaliptusy i akacje.

Do drzew ludzie mieli wyjątkowego pecha. Phillips przypomina słynne drzewo z Ténéré, które samotnie rosło pośrodku Sahary na pustynnym terenie Nigru, co najmniej 400 km od najbliższego innego drzewa. W 1973 roku pijany libijski kierowca ciężarówki skasował 300-letnią akację. Co mi przypomina tragiczną historię z zakopiańskiej Gubałówki, gdzie na środkowej polanie kawałek od trasy narciarskiej rosło jedno drzewo i w to drzewo trafił kiedyś pechowy narciarz. Tutaj drzewo przeżyło…

Niszczenie przyrody to główna działalność człowieka od tysiącleci, ale bywa też odwrotnie – nadmierna sympatia do przyrody wychodzi nam bokiem. Oto w 1859 roku mieszkaniec Australii Thomas Austin, chcąc uczynić teren wokół swojego domu w stanie Victoria bardziej brytyjskim, sprowadził z Anglii 24 króliki. W latach 20-tych XX wieku było w Australii już 10 miliardów królików, średnio tysiąc dwieście kicaczy na kilometr kwadratowy wyspiarskiego kontynentu. Populację udało się zmniejszyć dopiero przez zarażanie zwierząt specjalną odmianą gorączki krwotocznej…

Tak więc jeden człowiek o mało nie doprowadził do zniszczenia Australii przy pomocy 24 małych, ale ruchliwych zwierzątek. Inny człowiek, utalentowany wynalazca, jeżdżący na wózku inwalidzkim Thomas (znów Thomas!) Midgley postanowił zmierzyć się z problemem, jaki dotknął żywiołowo rozwijająca się motoryzację po pierwszej wojnie światowej. Oto silniki benzynowe przy pewnej liczbie obrotów stukały, parskały i traciły moc, co uznano za skutek nierównomiernego spalania. Poszukiwano substancji, która proces ten by poprawiła – i właśnie Midgley po kilku latach substancję taką wynalazł: stał się nią związek chemiczny zwany tetraetyloołowiem. I tak powstała benzyna ołowiowa, która przez kilkadziesiąt lat zatruwała ludzi, zwierzęta i środowisko na całym świecie, zanim zlikwidowano ją dopiero pod koniec XX wieku. Pechowo dla nas wszystkich, Thomas Midgley zajął się kolejnym problemem – ochroną produktów spożywczych przed psuciem się. No i zawdzięczamy mu wynalezienie substancji chłodzącej, oficjalnie nazywanej dichlorodifluorometanem, a popularnie – freonem. Tanie, łatwe w stosowaniu i… niszczące dla warstwy ozonowej, chroniącej naszą atmosferę i nas przed zabójczym promieniowaniem kosmicznym. Zakazano stosowania go w lodówkach i sprejach dopiero w 1995 r., ale jak można podejrzewać, nie wszędzie zakaz ten jest przestrzegany.

Sporo miejsca w swojej książce poświęca Phillips na omówienie idiotyzmów rozmaitych wojen, kretyńskiemu postępowaniu dyktatorów, bestialstwo podbijających świat kolonizatorów i fatalnym skutkom decyzji politycznych w dziedzinie międzynarodowej.

Niewiele w niej miejsca na wzniosłe ideały, a zimna ręka pragmatyzmu oznacza, że często trzeba nawiązywać sojusze z tymi, z którymi można, a nie z tymi, z którymi rzeczywiście się chce. Jednak mnóstwa problemów, na które wciąż się natykamy, można by uniknąć, gdybyśmy pamiętali, że w większości wypadków wróg naszego wroga jest mniej więcej takim samym draniem jak nasz pierwszy wróg.

Ale może najwięcej głupot zrobiła ludzkość w dziedzinie prognozowania tego, dokąd zmierza świat i jego mieszkańcy. W ogóle, jak wiadomo, prognozowanie najgorzej się sprawdza, gdy dotyczy przyszłości. Na przykład w 1977 roku Ken Olson, założyciel Digital Equipment Corporation, przepowiadał, że informatyka zawsze będzie przemysłem niszowym, bo jak stwierdził: „Nie ma powodu, żeby ktoś chciał mieć w domu komputer”.

Wypada zgodzić się z Tomem Phillipsem, że rozważania na temat przyszłości świata są niezawodnym sposobem na to, by zrobić z siebie idiotę w oczach późniejszych historyków. Czyli co? Znów rację musimy przyznać Horacemu, namawiającego nas byśmy chwytali dzień, jak najmniej ufając przyszłości?

--------------------------

Tom Phillips, Ludzie. Krótka historia o tym, jak spieprzyliśmy wszystko, tłumaczenie Maria Gębicka-Frąc, wydawnictwo Albatros, Warszawa 2019, 336 stron.

13 października 2024

Inne komentarze i recenzje