Maciej Pinkwart

Zakopiańczyczki

 

Jak to się dzieje, że domagając się równouprawnienia, rozmaite środowiska posługują się przede wszystkim metodą eksponowana swojej prawdziwej czy rzekomej odrębności? Parady równości prezentują niekiedy dość agresywnie właśnie inność, a nie równość - w efekcie czego odnosi się wrażenia, że równouprawnienie polegać będzie w tym przypadku na zezwoleniu na paradę i zakazie antyparady. W skrajnych wypadkach walka z apartheidem przekształca się w apartheid o przeciwnym wektorze. Ale eksponowanie odrębności nie jest niczym złym, pod warunkiem, że odrębność nie jest agresywna i nie domaga się wyrugowania, że tak powiem, innych inności.

Ciekawą niekonsekwencję w tej dziedzinie przejawiają rozmaite ruchy równouprawnienia kobiet, istniejącego podobno już od XIV wieku, manifestacyjnego w czasach Wielkiej Rewolucji Francuskiej, nasilonego po obu stronach Atlantyku na przełomie XIX i XX wieku wraz z ruchami sufrażystek, emancypantek i feministek, a zadziwiająco spokojnie współcześnie koegzystującego z prądami typu metoo, walczącymi z eksponowaniem kobiet jako przedmiotu zainteresowania mężczyzn. Trudno się w tym wszystkim połapać, więc może pozostawmy sprawy ich naturalnemu biegowi. Jako umiarkowany optymista wierzę, że zagrożenie istnienia naszego gatunku zależy w większym stopniu od szaleństw polityków i wariactwa zmian klimatycznych niż zwycięstwa idei, widzącej w kobietach i mężczyznach całkowicie równouprawnione byty biologiczne, które będą miały ze sobą tyle wspólnego co, powiedzmy, tygrysy i lwy: będą żyć na tych samych na wybiegach ogrodów zoologicznych, ale wzajemne zainteresowanie będzie tylko tego typu, że polować będą na te same ochłapy mięsne, rzucane im przez dozorców.

Naturalnie, popieram równouprawnienie kobiet, ale popieram też równouprawnienie mężczyzn. Te ostatnie nastąpi dopiero wtedy, gdy zaakceptowane zostanie społecznie noszenie przez osobników mojej płci podkoszulków na ramiączkach na premierach operowych i spotkaniach biznesowych oraz kiedy zlikwidowany zostanie podział dyscyplin sportowych na męskie i żeńskie. Jakoś miłośnicy równouprawnienia nie protestują przeciwko temu, że nikt już dziś nie oburza się na noszenie przez kobiety i sukni, i spodni, podczas gdy to samo w odniesieniu do mężczyzn budzi wściekłość prawdziwych patriotów płciowych.

Dlatego nie mam nic przeciwko temu, że w wielu dziedzinach wydzielamy osiągnięcia kobiet nie po to, by je przeciwstawiać osiągnięciom mężczyzn, ani po to, by wesprzeć pogląd Tomasza z Akwinu, uważających, że kobieta to taki gorszy, zdefektowany rodzaj mężczyzny, tylko żeby pokazać, w jaki sposób dziewczyny, panie i damy zwalczają ograniczenia – fizyczne czy społeczne, które usiłuje im narzucić ich biologia i dokonują albo dzielnych wyczynów sportowych, albo uzyskują sukcesy w dziedzinach społecznych czy artystycznych. Stąd zapewne pojawienie się w zeszłym roku książki o polskich taterniczkach, które to dzieło kandyduje do tegorocznej Literackiej Nagrody Zakopanego: autorką jest Agata Komosa-Styczeń, a dzieło nosi nieco prowokacyjny dla męskiego czytelnika tytuł Taterniczki. Miejsce kobiet jest na szczycie. Stąd też opuściłem się w swym recenzenckim zapale i o kobiecych taternickich szczytowaniach nie pisałem. W tym roku zaś pojawiła się publikacja o kobietach, odkrywających Zakopane na przełomie XIX i XX wieku. Nie wiem, czy odkrywanie przez kobiety i przez mężczyzn jakoś się różni, ale faktem jest, że więcej do tej pory wiedzieliśmy o rozsławiających Zakopane mężczyznach niż kobietach. Tę lukę wypełnia Magdalena Jastrzębska w książce Niezwykłe kobiety w Zakopanem. Prezentowanych przez nią trzynaście opowieści biograficznych pokazuje nam damy bywające w Zakopanem na przełomie XIX i XX wieku, a więc w czasach, gdy miejscowość pod Giewontem przeżywała swoją belle epoque. Dobór bohaterek jest dość przypadkowy, w każdym razie nie umiałem znaleźć w książce jakiegoś wyraźniejszego kryterium, wedle którego przedstawiono te, a nie inne bohaterki. Co, rzecz jasna, nie jest żadnym zarzutem pod adresem autorki czy redakcji.

Oczywiście wiem, że recenzje dzielą sią na takie, które opisują to, co w książce jest, takie, które wytykają to, czego w książce nie ma i te, które opisują, jak recenzent by napisał recenzowaną książkę. Nie zamierzam pójść tą drogą. Książkę przeczytałem z prawdziwym zainteresowaniem, sporo się z niej dowiedziałem, zwłaszcza w odniesieniu do pozazakopiańskich części przedstawionych biografii. Sprawy zakopiańskie – z niewielkimi wyjątkami (Jadwiga i Maria Zamoyskie, Maria Witkiewiczowa, Maria Dembowska) – są w życiu opisywanych kobiet całkowicie marginalne, choć to nie znaczy, że mniej ciekawe. Niestety, znajomość kontekstów zakopiańskich nie jest najmocniejszą stroną autorki, stąd też niewiele dowiadujemy się o stricte lokalnych realiach, w jakich pod Giewontem owe panie się obracały. Autorka korzysta z dość bogatej literatury przedmiotu - bibliografia zawiera 130 pozycji plus materiały archiwalne, ale sposób ich wykorzystania jest różny. Moją ufność w tę kwestię podważa wymienienie wśród archiwów Muzeum Tatrzańskiego czegoś, co nazwane jest Lista Gości w Zakopanem. Nie ma czegoś takiego. Listy gości w poszczególnych latach publikowały władze uzdrowiska, potem przedrukowywały je – jako integralną część poszczególnych numerów lub jako osobne dodatki – czasopisma, ukazujące się w Zakopanem. Oczywiście, nie twierdzę, że z tego Autorka nie korzystała, z pewnością korzystała. Ale zapis mylny. Nie rozumiem też, dlaczego w części bibliografii, w której wydzielone zostały Strony internetowe, znalazła się Wielka Encyklopedia Tatrzańska Paryskich, która ma piękną edycję książkową, a pod podanym adresem internetowym widnieje opracowanie nieco okrojone i pozbawione ilustracji. O podejściu do literatury i nie koniecznie uprawnionym wyciąganiu z niej wniosków dla ukazania założeń, wymyślonych przez autorkę świadczy zabawna skądinąd historia o tym, jak jedna z bohaterek, Lucyna Ćwierczakiewiczowa, uczyła zakopiańskie góralki gotować zupę poziomkową. Oto w Listach Tytusa Chałubińskiego jest wzmianka o tym, że podano mu w Zakopanem zupę poziomkową. A w książce kucharskiej Ćwierczakiewiczowej jest przepis na zupę poziomkową; wniosek: autorka 365 obiadów nauczyła góralki gotować zupę poziomkową, którą zachwycał się Chałubiński. Magdalena Jastrzębska pisze:

[…] słynna kuchmistrzyni poprowadziła prywatny kurs gastronomiczny dla właścicielki tutejszej restauracji. Wspominał o tym Chałubiński w jednym z listów: „moja Pani wraz z panią Lucyną (bo też od kilku dni państwo Stanisławowie tu zjechali) udoskonalają wrodzone talenta tutejszej restauratorki. Pierwszego dnia, na przykład, zapowiada nam zupę poziomkową. Jestem zachwycony – podają coś na kształt czerniny.”

Jak dalece sięgały lekcja i wskazówki autorki słynnych obiadów – trudno dziś dociec.

Tymczasem w rzeczywistości list Chałubińskiego w kwestii zupy poziomkowej na owej czerninie się nie kończy:

[…] podają coś na kształt czerniny. Kosztuję, słone! oczywiście na rosole! ani weź w usta. Nie idzie! Zatem lekcja - i odtąd goście wszyscy odjeść się nie mogą.

To, oczywiście, drobiazg. Podobnie jak to, że jakoby krzyż, postawiony przez Tytusa Chałubińskiego na Gubałówce podyktowany był chęcią wyznania wiary, a także pewnego rodzaju wynagrodzeniem za zerwanie małżeństwa z Anną Leszczyńską i poślubienie w 1869 roku Antoniny z Wildów Krzywickiej. Nie - krzyż ten powstał dla upamiętnienia pojednania w rodzinie Chałubińskich, między dziećmi z małżeństwa z Leszczyńską, a kolejną żoną i jej dziećmi z małżeństwa z Krzywickim. Ale to także drobiazg, w dodatku nie związany z bohaterką opowieści.

Przy kolejnym wydaniu tej ciekawej książki (a nie wątpię, że ukaże się wkrótce!) warto by poddać ją nieco staranniejszej redakcji, która nieco oszlifowałaby drobne potknięcia stylistyczne, a także pewnego rodzaju anachronizmy. Pisze Autorka we wstępie: Wśród tego grona wybitnych kobiet […] przewijają się też panowie: Tytus Chałubiński, Sabała, Stanisław Witkiewicz, Bronisław Dembowski, Maciej Sieczka. Współczesny czytelnik nie dostrzeże w tym niczego niewłaściwego, ale dla mnie zaliczenie Sabały i Sieczki do panów jest zgrzytem, którego łatwo by można uniknąć zastępując owych panów słowem mężczyźni, co byłoby zresztą lepszą opozycją wobec grona wybitnych kobiet, a nie pań. Podobnego typu dzisiejszość występuje w eseju o Róży Krasińskiej: Różę zaczęli odwiedzać także okoliczni górale… Pomijając już nieznośne nazywanie bohaterki po imieniu (zapewne ze względów stylistycznych), owo odwiedzanie przez górali wielkiej damy i arystokratki brzmi poważnym dysonansem. Przychodzili tam, niewątpliwie, ale raczej jako interesujący przedstawiciele miejscowej społeczności, ale nie jako bywalcy salonów Adasiówki. Dziwi też nazywanie Heleny Paderewskiej pierwszą damą, bo określenie to tradycyjnie oznacza żonę prezydenta, zaś Paderewski był premierem. Fakt, że w tamtym czasie Polska nie miała jeszcze prezydenta, owego nietrafionego frazeologizmu nie usprawiedliwia.

Książkę czyta się lekko i przyjemnie, a wiele opisanych tam spraw jest naprawdę bardzo ciekawych i z pewnością mało znanych. Ja na przykład dowiedziałem się, że Ignacy Jan Paderewski był – według opublikowanej niedawno jego korespondencji – po raz pierwszy w Zakopanem nie, jak sam pisałem, opierając się na dotychczasowych publikacjach – w 1883 roku, tylko dwa lata wcześniej, i wtedy też zaczął uwodzić Helenę Górską, żonę swego przyjaciela, skrzypka Władysława Górskiego. Był wtedy w kilka miesięcy po pogrzebie pierwszej, ukochanej żony – Aleksandry.

Dobrze, że na swej drodze twórczej znana biografistka Magdalena Jastrzębska odwiedziła Zakopane i opisała kilkanaście ciekawych kobiet, które zauroczyły się Zakopanem. Tak samo zresztą jak mężczyźni.

PS. A tytuł mojej recenzji ukradłem Witkacemu, który w eseju Demonizm Zakopanego odwołuje się do prawdziwych zakopiańczyków i zakopiańczyczek (w odróżnieniu od zwykłych zakopianek, nie różniących się bardzo od ogólnego typu polskich kobiet)

----------------------------------------

M. Jastrzębska, Niezwykłe kobiety w Zakopanem, Wydawnictwo LTW, Łomianki 2022, 284 strony.