Maciej
Pinkwart
Przegląd hamulców
Czasy są ponure, a przyszłość niepewna. A może wręcz przeciwnie – możemy być
pewni, że będzie coraz gorzej. Rządzą pełni inwencji amatorzy, niekompetencja
stała się cnotą, w dodatku mimo pięknej pogody czeka nas już niebawem efekt
mrożący zimy – zmieniamy właśnie czas na zimowy, opony już niebawem, prognozy na
zimę są takie, że w związku z ociepleniem klimatu będzie o wiele śnieżniej i
mroźniej niż przedtem, ministerstwo zdrowia życzy nam wesołego święta zmarłych,
nawet wyskoczyć przez okno się nie da, bo pod balkonem na ogródku sąsiadów są
porozrzucane zabawki dziecięce, nie można dziecku zepsuć radości.
W tej niewesołej sytuacji trudno się odnaleźć, na szczęście można nie włączać
telewizora, w internecie oglądać tylko ładne zdjęcia (nie powiem, jakie),
słuchać muzyki Mozarta i Sidneya Becheta, no i sięgnąć po dobrą książkę.
Przyznam, że po raz pierwszy od długiego czasu w moim pustym na ogół mieszkaniu
rozlegały się wybuchy śmiechu. Bo dawno nie czytałem książki rozweselającej i to
na wysokim poziomie intelektualnym. No, a takie jest Zero zahamowań
Michała Rusinka.
Kiedyś, dawno temu, postanowiłem, że nie będę w swoich
recenzjach i felietonach zajmował się dwiema rzeczami – reklamami i tekstami
piosenek. Oczywiście, postanowienie to jedno, a jego realizacja to drugie, ale
to w tej chwili nieistotne. Jak to dobrze, że takiego postanowienia nie zrobił
kiedyś autor tej wesołej książki, który jako polonista i literaturoznawca od lat
bierze na warsztat (a może i pod obcas) językowe elementy współczesnej
rzeczywistości. Tym razem z quasi-naukową powagą Michał Rusinek analizuje teksty
popularnych piosenek. Posługuje się przy tym popularną jeszcze przed pierwszą
wojną światową i w latach międzywojennych manierą wypowiadania się w liczbie
mnogiej (widzimy, czytamy, zgadzamy się…), nazywa te żałosne, koszmarne
wypociny określeniami naukowymi, odnosi do pojęć z dziedziny filozofii i
socjologii, tłumaczy wulgaryzmy na język… anatomii lub na łacinę. Autor
przewrotnie też interpretuje niektóre treści w sposób drastycznie odległy od
intencji piosenkarzy i ich zwykłych słuchaczy. Rzućmy okiem na analizę przeboju
zespołu Weekend pt. Ona tańczy dla mnie:
„Ja uwielbiam ją” – wyznaje podmiot liryczny i zaraz dodaje z radością: „ona
tu jest”. Ale ta „ona” nie tylko po prostu jest, ale i tańczy, w dodatku – jego
zdaniem – tańczy dla niego. Tu jednak rodzą się w nas, czytelnikach,
wątpliwości. Bo skoro nie mówi się o wspólnym tańcu, możemy śmiało założyć, że
podmiot liryczny siedzi, stoi lub klęczy, a przed nim wije się w tańcu tytułowa
„ona”. Wszystko wskazuje na to, że są sami, a opisywana scena nie odgrywa się
np. w klubie. A jeśli w klubie, to w jakimś prywatnym pokoiku, w którym ona
mogła zostać uwięziona. Może jest płatną tancerką wywiezioną z Bułgarii czy
Rumunii przez handlarzy tzw. ludzkim towarem. I zmuszana do tańca erotycznego?
Potwierdzeniem tej tezy wydaje się kolejny wers, w którym podmiot liryczny
stwierdza, że: „ona tańczy dla mnie,/ bo dobrze wie, że porwę ją”. To ryzykowna,
rycerska obietnica. Już wyobrażamy sobie, jak ją wywozi po kryjomu, a w pościg
za nimi rusza bezwzględna bułgarsko-rumuńska mafia.
Książka analizuje teksty polskich przebojów disco-polo, koszmarów wokalnych
towarzyszących popularnym serialom, rapu i hip-hopu, piosenek tzw.
patriotycznych, heavy metalu i popu. Jest to dla mnie – a sądzę, że i dla
większości moich Czytelników – swojego rodzaju odkrycie, bo my raczej nie
słuchamy takiej, Boże odpuść, muzyki, a jeśli nawet gdzieś ktoś w naszym
otoczeniu coś takiego emituje (albo, czego współczuję, musimy odbyć obowiązkową
obecność na weselu córki sąsiadów) – to nie słyszymy słów, bo nasz mózg wyłącza
jakąś swoją część, by zachować zdrowy rozsądek. Nie wydaje mi się, żebym
kiedykolwiek zmusił się do przeczytania – na przykład – tomiku wierszy
śpiewanych przez Zenka czy Sławomira, a nawet zestawu przekleństw,
wykrzykiwanych przez rapera Matę (który jak dla mnie został wynajęty przez
Sami-Wiecie-Kogo, żeby zdyskredytować swojego eleganckiego i prawniczo
znakomitego ojca, przymierzanego nawet do stanowiska prezydenta Polski). To
samo, przepuszczone przez intelektualny filtr Michała Rusinka składający się
głównie z soli attyckiej, staje się pyszną rozrywką. Zdecydowanie tę książkę
trzeba mieć i czytać. Najlepiej zaraz po tym, jak wyłączymy telewizor po
wieczornej porcji faktów.
----------------------------
M. Rusinek, Zero zahamowań, czyli filolog słucha piosenek.
Współpraca Joanna Barańska, Wydawnictwo „Agora”, Warszawa 2020, 192 strony.