Maciej
Pinkwart
Mozół kryminalny
Rzadko mi się zdarza przerwać lekturę po kilku stronach książki z przekonaniem,
że każda następna będzie już tylko gorsza i z pewnością dalszy kontakt z
publikacją jest całkowitą stratą czasu, w dodatku psuje dobry smak czytelniczy,
nie mówiąc już o wzroku i kręgosłupie. Ale się zdarza. Jednak chyba dopiero
pierwszy raz uczucie niechęci, połączone z niejakim zażenowaniem, zdarzyło mi
się prawie na samym początku, niemal zaraz po otwarciu książki. Odłożyłem. Ale
nazajutrz sięgnąłem po książkę z powrotem – w końcu, nawet wspinaczka na Mount
Everest zaczyna się od mozolnych przemarszów po płaskim. Niestety, znów to samo.
Czytając, czułem się trochę jak obserwator bolesnego kontaktu z rzeczywistością,
jakie staje się udziałem osoby, nie w pełni panującej nad swoimi mięśniami. Albo
jak ktoś, przechodzący koło placu ćwiczeń początkujących kierowców: żabka za
żabką, silnik gaśnie co chwila, skrzynia biegów zgrzyta, a ograniczające tor
jazdy słupki padają jak muchy.
Ale pomyślałem sobie, że skoro kupiłem tę książkę w lipcu i podczas Festiwalu
Literackiego w Zakopanem poprosiłem autora o dedykację, po czym dzieło
przeleżało parę miesięcy w stosie rzeczy do przeczytania, więc kiedy nadeszła na
nią kolej – nie mogę całkiem odpuścić. Pomęczę się trochę, ale może jakoś
trybiki czytania zaskoczą.
W tej książce prawie wszystko jest złe. Najboleśniejsza przy czytaniu jest
nieporadność stylistyczna i infantylność, a także drewniany język, jakim
posługują się stworzone przez autora postacie. Same postacie są też rysowane
grubą, komiksową kreską, nieprawdziwe do bólu, w dodatku niektórzy są powoływani
do życia kompletnie niepotrzebnie: pojawiają się, wypowiadają kilka zdań i
znikają, żeby już się nie pojawić, a jeśli nawet, to bez związku z głównym
wątkiem narracji.
I kiedy już któryś raz z rzędu powstrzymałem się przed
rzuceniem książki w kąt, głównie z szacunku dla słowa drukowanego, bo jak to
pisał Sienkiewicz - Gdy się ktoś zaczyta, zawsze się czegoś nauczy, albo
zapomni o tym, co mu dolega, albo zaśnie – w każdym razie wygra... –
uświadomiłem sobie, że właśnie się zaczytałem i wcale nie zasypiam. Co więcej –
choć czytając nadal nie mogłem się pozbyć wrażenia, że każde zdanie sprawia mi
niemal fizyczny ból - jednak czytałem, bo mnie wciągnęło, w dodatku
odnosiłem w coraz większym stopniu wrażenie, że ten styl i sposób pisania dobrze
znam. A przecież W zmowie z mordercą jest debiutem powieściowym
Bartłomieja Kowalińskiego, który – jak to z chyba nadmiarową sumiennością
podkreśla wydawca w notce biograficznej autora - zawodowo zajmuje się
doradztwem kredytowym oraz leasingowym, jest także pasjonatem sportu. Z całą
pewnością to nie jego pisarstwo sprawiło mi wrażenie déjà vu.
Główny bohater, warszawski dziennikarz śledczy podejmuje próbę rozwikłania
zagadki morderstwa sprzed piętnastu lat, kiedy to zabita została jedenastoletnia
dziewczynka, a domniemany sprawca popełnił samobójstwo, skacząc z Giewontu.
Spotyka się z emerytowanym policjantem, który wtedy prowadził dochodzenie.
Rozmowa opisana jest jak sztuka teatralna: kilkanaście stron samego dialogu. Ale
dialog jest jednocześnie wprowadzeniem w temat, więc sprawia wrażenie, że to
jest narracja pocięta nożyczkami i fragmentami przydzielona rozmawiającym. Ale
zatrzymałem się – po raz kolejny – przy takim momencie. Pyta dziennikarz:
… Kiedy dokładnie to się stało? Kiedy zniknęła?
- W zasadzie u samego wyjścia z Tatrzańskiego Parku Narodowego. – Pan Michał
pokręcił głową - Zostało im już tak niewiele i wróciliby razem.
Pomijam kwestię interpunkcji w zapisie dialogu. Pomijam i
to, że na pytanie kiedy odpowiada się określeniem miejsca. Ale gdy
widzę, że autor o jednym ze swoich bohaterów pisze per „pan”, to od razu
przypominają mi się pierwsze próby prozatorskie moich uczniów z siódmej klasy
szkoły podstawowej, którzy nie mogą się wyzbyć szkolnego szacunku dla starszych
i wyżej postawionych w hierarchii i pisząc, przypominają sobie niemal
atawistyczną reakcję, kiedy to po dzwonku nauczyciel zbliża się do klasy, a oni
uciekają przed nim, by zdążyć usiąść w ławkach i krzyczą: pan idzie!
Taki infantylizm, dominacja dialogu nad zewnętrzną narracją, sztuczny, napuszony
język (Tym razem miał jednak motywację: uszczęśliwić babcię. Nie mógł sobie
pozwolić, by na jej twarzy gościł smutek. Te słowa rzeczywiście sprawiły, że on
zniknął i już tego wieczoru więcej się nie pojawił) niekiedy stanowiący echo
jakichś seriali telewizyjnych (Wyrwał się z uścisku i złapał za kurtkę
wsiadającego do samochodu… - Co to ma znaczyć?! Proszę okazać odznakę. Dzwonię
po mojego prawnika! – kontynuował uniesionym głosem) – to wszystko świadczy
o braku doświadczenia, no i o kiepskiej redakcji. Takie błędy jest łatwo
poprawić i koniecznie trzeba to zrobić, bo gdy się taki styl utrwali w świadomości pisarza, można do końca
życia zostać dorosłym czternastolatkiem. Wiem o tym wszystkim dobrze – też
kiedyś debiutowałem, ale miałem dobrych i surowych redaktorów. Choć nie
wystarczyło mi to na uniknięcie błędów, których się teraz wstydzę i
próbuję je naprawiać.
Napisałem, że w tej książce prawie wszystko jest złe. Jednak, jak to wiemy z
popularnej niegdyś reklamy – prawie robi sporą różnicę. Bo kiedy
postanowiłem sobie, że książkę przeczytam do końca, przestałem zwracać uwagę na
te wszystkie irytujące mnie błędy warsztatowe i czytałem, po prostu po to by
poznać treść i dowiedzieć się, jak autor rozwiąże intrygę, którą sobie wymyślił
i w jaki sposób poprowadzi akcję. A ta w znacznej części toczy się w Zakopanem,
na Podhalu i w Tatrach. To dla mnie był dodatkowy magnes. Sensacje tatrzańskie
pojawiały się w literaturze od lat międzywojennych, po drugiej wojnie
tatrzańskie kryminały pisał m. in. Jerzy Edigey (właśc. Jerzy Waldemar Korycki),
Jerzy Kulczyński, Andrzej Kakiet (to chyba pseudonim?), a współcześnie przede
wszystkim m.in. Remigiusz Mróz, Mariusz Koperski i Igor Brejdygant. Dołączenie
do tego grona jest więc czymś w rodzaju wejścia do jednak elitarnego grona
tatrzańskich kryminalistów. Zrobił to, na swój sposób, także Bartłomiej
Kowaliński i odkładając jego powieść po przeczytaniu muszę powiedzieć, że zrobił
to ciekawie. Z pewnością mój sposób czytania i postrzeganie warsztatu
autorskiego są dość specyficzne i jestem pewien, że bardzo wiele osób
przeczyta tę książkę jednym tchem i po zakończeniu lektury będzie odczuwać – że
się tak górnolotnie wyrażę – satysfakcję czytelniczą. Według mnie autor miał
ciekawy pomysł, z którym odważnie się zmierzył i w zasadzie wyszedł zwycięsko,
ale powinien dość długo być poddawany rehabilitacji. Szkoda wielka, że
redaktorka książki nie miała odpowiedniej wiedzy albo odwagi, by stoczyć z
autorem batalię stylistyczną (osobną kwestią jest brak solidnego rozwikłania w
końcu książki wszystkich uprzednio poplątanych wątków…) przed publikacją. Może w
drugim wydaniu?
Dowiaduję się z Internetu, że właśnie przed miesiącem ukazała się kolejna
powieść tego samego autora z tym samym głównym bohaterem, a jej akcja toczy się
w Beskidzie Sądeckim, który niespecjalnie mnie interesuje. To sprawia, że raczej
jej nie przeczytam, choć jej tytuł jest niewątpliwie zachęcający: Twarz
bestii. Co do mnie, zdecydowanie wolałbym powieść o twarzy pięknej.
Tak czy inaczej, pod choinką nie chciałbym raczej takiej książki ani położyć,
ani znaleźć. Co do morderczej zmowy – Mikołaj musi się dwa razy
zastanowić, zanim zdecyduje.
---------------------
B. Kowaliński¸ W zmowie z mordercą, redakcja Agata Tokarska, Wydawnictwo
„Dream”, Rzeszów 2020, 467 stron.