Maciej Pinkwart

Przed finałem

TUTAJ wersja video

 

Bardzo żałuję, że nie mogłem tej książki przeczytać dwadzieścia, a nawet trzydzieści lat temu. Niewykluczone, że wtedy moje życie, i moje podejście do niego wyglądałoby zupełnie inaczej. A gdybym dwadzieścia, albo trzydzieści lat temu znał autorkę i jej twórczość – moje życie, i moje pisanie szłyby zapewne innymi ścieżkami, może w inne strony. Lepiej późno niż później, jak intertekstualnie pisze Anna Janko w swojej najnowszej książce. Finalistka jest trzecią, a z tytułu sądząc – ostatnią częścią trylogii, której poprzednie tomy stanowią Dziewczyna z zapałkami (2007) i Pasja według świętej Hanki (2012).

Już po ukazaniu się Finalistki, a jeszcze przed jej przeczytaniem, oglądałem wywiad, jakiego Anna Janko udzieliła Marcie Perchuć-Burzyńskiej podczas wirtualnych targów książki Empiku. Usłyszałem tam, że w tej książce najważniejszy jest styl, język, a nie fabuła, bo fabuły są powtarzalne i najważniejsze jest znalezienie takiej formy, która odświeży wydarzenia i pozwoli obejrzeć je z innej strony. Tą formą jest zacieranie granic między gatunkami, a Finalistka to proza poetycka.

Całe szczęście, nie uwierzyłem w to, bo bym pewno tej książki nie przeczytał. A wówczas ominęłaby mnie przyjemność obcowania (czyli pozostawania w bliskości, polska język – nielogiczna język…) z może najlepszą książką, jaką czytałem w ostatnich latach. Mniej istotne jest to, że fundamentalnie nie zgadzam się z takim rozgraniczaniem formy i treści, jako że pisarzy cały czas obowiązuje, przytoczona zresztą przez Annę Janko Norwidowska zasada odpowiednie dać rzeczy słowo. Oczywiście, od tej zasady co i raz się odchodzi, eksperymentując i w formie i w treści, czego zresztą Finalistka jest dobrym przykładem. Nie zgadzam się też z tym, że fabuły się powtarzają i trzeba je formalnie odświeżać, do czego może służyć poetycka forma. To właśnie w większym stopniu dotyczy poezji, a nie prozy. Poezja to umiejętność niezwykłego mówienia o rzeczach zwykłych, proza – umiejętność zwykłego mówienia o rzeczach niezwykłych. To nie jest definicja, to szkic pomysłu. O tym, że fabuły się nie powtarzają, tylko są wymyślane tak, by czytelnika zaciekawić świadczą setki doskonałych powieści. Weźmy do ręki dzieła portugalskiego noblisty José Saramago – z wyjątkiem dwóch (Ewangelia według Jezusa Chrystusa i Kain) to historie, nie tylko nigdy nie opowiedziane, ale wręcz niemożliwe…

Naturalnie, liczni pisarze za kanwę swojej twórczości biorą własne życie i okoliczności, w jakich ono się toczy. Nie ma nic złego w tym, że pisze się o sobie – ważne jest, żeby nie pisać pod siebie. Pisząc o sobie w sposób zbliżony do autobiografii siłą rzeczy poruszamy się wśród spraw, już kiedyś opisanych: bohaterowie rodzą się w jakimś środowisku, rosną, kształcą się, wybierają jakiś zawód, jeden, drugi, zmieniają środowisko, żenią się czy wychodzą za mąż, mają dzieci, zmieniają partnerów, miejsce zamieszkania, chorują, zdrowieją, przechodzą meno- czy andropauzy, zbliżają się do krawędzi tego dysku, jakim jest nasz świat i coraz bardziej ryzykownie spoglądają dalej, gdzie nie ma już nawet słoni, na których ten świat stoi, ani nawet żółwia, na którym stoją słonie. Taka wyliczanka, opisana przy pomocy zwykłej gramatyki i składni, zestawiona mniej czy bardziej chronologicznie, byłaby nudna jak flaki z olejem i czytaliby ją tylko ci, którzy w powieściach szukają potwierdzenia celowości własnego istnienia: tak, tak! Ja miałam to samo, mnie też tak mąż powiedział, czyli jestem też w części bohaterką tej książki.

Taką interpretację Anna Janko w przywołanym wywiadzie akceptuje mówiąc, że czytelnik ma się właśnie przeglądać i odnajdywać w powieści jak w lusterku. I z tym się – z mojego punktu widzenia - zupełnie nie zgadzam. W takich quasi-autobiograficznych dziełach nie szukam powtarzalności elementów fabuły tylko trafiających mi do przekonania – bądź wywołujących sprzeciw, nieważne – elementów argumentacji, interpretacji, sformułowań, wywołujących znacznie głębsze od powierzchownych utożsamień emocje. I takich właśnie formalnych przyjemności w Finalistce jest całe mnóstwo, co powoduje, że odnajduję w niej nie tylko piękno języka, ale i ujęte w niezwykle ciekawe słowa uczucia, które są mi szalenie bliskie. Ta książka, wbrew temu co w wywiadzie mówiły obie panie, ma fabułę i fabuła ta jest bardzo istotna, bo stanowi szkielet – a może lepiej: pień i konary targanego przez życiowe huragany drzewa, w którego liściach, kwiatach i owocach zawarta jest poezja, filozofia, rozpacz i radość, jaką niesie egzystencja człowieka – kobiety – bardzo konkretnie osadzonej w czasie i przestrzeni.

Trzy sprawy urzekają mnie w Finalistce i z pewnością urzekną też innych czytelników, jeśli tylko nie będą słuchać tego, co o swojej książce mówi autorka. Pierwsza, najważniejsza, to jest język, sposób pisania, układania słów i zdań w niebanalne bukiety.

Czasem przychodzi mi do głowy jakaś szczególna myśl i natychmiast czuję, że jest uwięziona w głowie jak w klatce i nie poleci dalej. Jej klatką są filtry w mózgu, które mają chronić umysł przed wszechświatem, przed nieskończonością, masą, ogromem informacji, filtry poukładane tak, aby docierał do mnie tylko strumyczek ewolucyjnie dla mnie wybrany. Leżę i czuję, że to co mogłabym pomyśleć dalej i dalej byłoby niesamowite. Ale się nie da, obija się ta szczególna myśl jak mucha w słoiku, zero szans na lot w bezkres… Wielu filozofów, od Sokratesa poczynając, wiedziało o wszechwiedzy, do której zdolny jest ludzki umysł, o tym że istocie nabywanie wiedzy jest przypominaniem jej sobie, odkrywaniem tego, co zakrywają owe filtry… I niejeden z nich wpadł w ciężką depresję z tego powodu.

Filozofia… Takich odniesień do dorobku kulturalnej cywilizacji, do literatury, filmu czy muzyki jest w książce sporo, bo to jest powieść dla ludzi umiejących czytać ze zrozumieniem. Mimo to, a może właśnie dzięki temu, czyta się bez sięgania do Wikipedii. Przynajmniej ja nie sięgałem.

Oczywiście, w opowieści, która nie bez powodu nazywa się tak jak się nazywa, dochodzenie do finału odbywa się w konkretnej przestrzeni – co mniej ważne – i w konkretnym, pędzącym coraz szybciej czasie. O czasie wiemy wszystko, z wyjątkiem tego czym jest. Nazywamy go tylko peryfrazami (czas to jest to, co mierzymy zegarkiem…), ale on i tak wyznacza nam przestrzeń owych etapów, które nas do finału prowadzą. Przyglądanie się temu zjawisku, choć – wydawałoby się – nie do uniknięcia, jest groźne. Pisze autorka:

Jak płynąca woda, jak wiejący wiatr, czas szumi, gdy zaczynamy go podsłuchiwać.

Wszyscy podsłuchujemy czas. I to jest druga sprawa, która przykuła mnie do Finalistki tak, że pierwszy raz przeczytałem ją jednym tchem w trzy godziny: otworzyłem, kiedy rozpakowałem paczkę przyniesioną przez kuriera i odłożyłem, gdy zamknąłem ostatnią stronę. Poprzez tekst tej książki zobaczyłem proces zapadania we własną starość. Jest mi to, psiakrew, bardzo bliskie od lat. Tom wierszy Wykluwa się staruszka Anna Janko opublikowała w 1979 roku. Mając dwadzieścia trzy lata łatwo się mówi i pisze o starości i śmierci, potem przychodzi to tym trudniej im jest bardziej serio. Dojrzała pisarka mówi o tym bez zahamowań i niebanalnie. Kapitalne jest autorskie motto książki: Z przeszłością jest tak samo jak z przyszłością: wreszcie nadchodzi. Oczywiście wszyscy wiemy, że starość jest nieuchronna i najgłupszą rzeczą jaką możemy sobie zafundować jest bycie dzidzią-piernikiem albo wesołym staruszkiem, bo to żenada i tyle. Sean Connery był najlepszym aktorem i podobno najprzystojniejszym mężczyzną kiedy się zestarzał, zapuścił siwą brodę i zagrał brata Wilhelma z Baskerville w Imieniu Róży, a nie wtedy, kiedy smarował się brylantyną jako Bond, James Bond.

Zawsze się tym pocieszam.

W monologu Hanki M. pojawiają się i takie perełki, które nie tylko wywołują uśmiech i potwierdzające kiwanie głową, ale które można by wydrukować i powiesić na ścianie jako motto. Albo – dawnym zwyczajem – wyhaftować na makatce i patrzeć na nie codziennie w kuchni. Taką pocieszką jest zdanie:

Przynajmniej jedno jest pewne: już teraz wiadomo, że nie umrę młodo.

O tej wykluwającej się staruszce mówi też bohaterka powieści, Hanka M. Słowo „też” jest zbyteczne: Hanka M. to Anna J., która po prostu opisuje swoje życie, dokonuje na naszych oczach ekshibicjonistycznej wiwisekcji – życia, twórczości, związków rodzinnych, relacjonując to świetnym tekstem, doskonałym językiem, tak precyzyjnie, że aż boli. Nie mając charakteru voyerysty czytam to z zażenowaniem, bo znam głównych bohaterów i czytając, czuję się tak, jakbym przez jakąś hakerską kamerkę zaglądał im do salonu, auta, sypialni czy łazienki. Wiem, że to nie jest wada książki, a nawet dla wielu będzie zaletą. Mnie to sprawia dyskomfort.

Może najcenniejszą dla mnie stroną Finalistki jest to, że mogłem wreszcie sporo się nauczyć o kobietach. Wydawało mi się, że ten temat nie jest mi całkiem obcy, ale gdybym kiedyś wiedział to, co teraz wiem z książki Anny Janko może udałoby się lepiej przeżyć życie. To co ważne, przychodzi zawsze za późno, także wiedza. Ba! wiedza przede wszystkim... Wbrew modnym obecnie tendencjom dżenderowej urawniłowki (wiem, dwa obce wyrazy z dwóch kultur, ale nie mogłem się oprzeć…) jednak są to dwa różne gatunki zwierząt i musimy umieć z tym żyć. Jeszcze ciekawsze są w tej książce opinie tak bardzo kobiecej kobiety o mężczyznach. Zaskakujące, niekiedy brutalne, powiedziałbym – ekspresjonistyczne. Spośród wielu wybieram tę, która nazywa po imieniu sprawy dotyczące czegoś, co jest jednym z motorów życia tytułowej Finalistki – dotyczące miłości.

Chodzi o to, że dla nas, kobiet, mężczyzna (w długich okresach życia) bywa całym światem, a dla mężczyzny kobieta jest inkrustacją, ornamentem, który dodaje wartości temu, co i tak jest.

Co się tyczy drugiej części zdania – chętnie się zgadzam, choć aż mnie korci, żeby to rozwinąć, ale to niecelowe, tu i teraz. Co do pierwszej – to chyba miałem pecha, albo ten cały świat, którym bywałem, jakiś taki wirtualny był raczej. Mniejsza z tym. Jakby kontrapunktem do tej inkrustacyjnej definicji jest okładka książki, w której wykorzystany został obraz Rafała Olbińskiego Zniknięcie motywu wynikającego z dobrej intencji…

Świetny język. Kapitalne wyczucie stylu. Kontynuacja serii, ale oryginalna, bez wiązania na supeł wcześniejszych wątków. Ważne spostrzeżenia dla osób, które myślą o tym, co będzie z ich życiem nie tylko pod koniec dzisiejszego odcinka serialu, nie tylko przed świętami, ale i po wszystkich świętach. A może i na Wszystkich Świętych. I optymizm, mimo wszystko, bo przed ostatecznym finałem, który będzie, jak i kiedy ma być, może się zdarzyć finał konkursu, kiedy raz jeszcze wejdziemy na oświetloną reflektorami scenę, postaramy się nie potknąć o własne buty i odbierzemy statuetkę głównej nagrody, a przewodnicząca jury okaże się dla nas szafarką fortuny. Atropos na razie zostanie zepchnięta do narożnika.

Jeden z akapitów powieści opisuje spotkanie raczej agnostycznej bohaterki z księdzem Janem Twardowskim, poetą, który zdesperowaną i płaczącą dziewczynę (Padał deszcz. Deszcz jest zaraźliwy. W deszczu łatwo się płacze…) przyjmuje w zakrystii w warszawskim kościele Wizytek i jej rozpaczliwe wyznania po stracie dziecka usiłuje zinterpretować jako spowiedź, co wywołuje bunt Hanki. Ucieka z powrotem do zadeszczonego życia. W pustym kościele mój szloch brzmiał, jakby się pies odszczekiwał…

Spieszmy się czytać Finalistkę, tak szybko odchodzimy…

 

-------------------------------

A. Janko, Finalistka, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021, 346 stron.