Maciej Pinkwart

Czytanie muzyki

 

Kiedy tylko dotarła do mnie ta księga (dziękuję dyrektorowi PWM, dr. Danielowi Cichemu, za prezent!) – jeszcze zanim ją odpakowałem, wymyśliłem sobie, że pisząc o niej zacznę od kilku zdań Karola Szymanowskiego, który w 1930 r. pisał w przedmowie do zbioru Muzyka Podhala Stanisława Mierczyńskiego:

Góralską muzykę taneczną albo się rozumie i odczuwa tajemnym jakimś instynktem rasy: wówczas kocha się ją, tęskni się do jej tętniącego uniesieniem życia, utajonego w chropawej, prostokątnej, w kamieniu jakby wykutej formie. Albo się jej nie rozumie: wówczas nie ma mowy nawet o obojętności, o pobłażliwym „braniu pod uwagę” jej sui generis wartości, jak każdego innego objawu ludowej sztuki. Wówczas jej się nie znosi, uważa się ją za brzydką par excellence, za natrętne, obrażające cywilizowane uszy i nerwy barbarzyństwo, za cokolwiek zresztą, co stanowi odwrotny biegun normalnych naszych pojęć o pięknie muzycznym.

No i nic z tego! Okazało się, że tego samego cytatu użył Krzysztof Trebunia Tutka jako motta, otwierającego główny rozdział pierwszego tomu swej gigantycznej pracy Muzyka Skalnego Podhala… Więc nie mogę tego już wykorzystać…

Ale z drugiej strony – nie ma lepszego opisu ambiwalencji, z jaką w XIX i pierwszej połowie XX wieku ludzie podchodzili do muzycznej góralszczyzny. Pomocne będzie tu jeszcze przywołanie relacji jednego z uczestników tatrzańskiej wyprawy dr. Tytusa Chałubińskiego z udziałem m.in. słynnego muzykanta, Jana Krzeptowskiego Sabały. Oto Bronisław Rajchman w artykule Wycieczka do Morskiego Oka przez przełęcz Mięguszowiecką, odbyta w połowie Lipca r. 1877 pod kierunkiem D-ra Chałubińskiego, opublikowanym w „Ateneum” w 1877 r. pisał, że góralski muzyk

usadowiwszy się na przednim siedzeniu, opierając się plecami o p. Ludwika [Chałubińskiego, syna Tytusa – MP], rzępolił od ucha od chwili wyjazdu. Grał jakąś ulubioną góralską melodią d-ra Chałubińskiego, która na mnie takie wrażenie sprawiała, jak gdyby mi kto uszy zgrzebłem pocierał, lub jak gdybym na własnej grzesznej skórze obsuwał się po ostrej skale. […] Profesor jednak lubował się nią bardzo i opowiadał, że Sabała jest ostatnim samorodnym muzykiem tatrzańskim, że po jego śmierci cały ten skarb melodii zaginąłby, ale na szczęście przyjechał do Zakopanego warszawski skrzypek, p. [Władysław] Górski, którego uwagę zwrócił profesor na te melodie, a ten spisał znaczną ich część.

- Muzyka ta, dodał w końcu profesor, wydaje się panom zapewne dość nieprzyjemną, gdyż składa się z mnóstwa dysonansów, ale upewniam was, że się do niej przyzwyczaicie, a wtedy odkryjecie w niej pewną oryginalną piękność.

Wiedząc, że profesor nic na wiatr nie mówi, nie protestowałem przeciwko temu. Nie przeszkodziło mi to jednak pomyśleć w duchu: „zanim słońce wejdzie rosa oczy wyje.”

Jak więc widać, sprawa nie była początkowo prosta. Dziś już chyba te ambiwalencje zanikły – z jednej strony poczucie harmonii i asonansu nie jest już przez melomanów koniecznym składnikiem oceny wartości muzyki, z drugiej – muzyka, grywana przez wielu dzisiejszych górali jest ucukierkowana i ugłaskana tak, że niewiele różni się od zwykłego kiczu muzycznego, którym zalewają nas media, karczmy tzw. regionalne, wesela, chrzciny i inne okazje biesiadne.

Niezwykle rzadko zdarza mi się recenzować podręczniki. Ale to nie jest zwykły podręcznik (choć książka ma podtytuł Podręcznik do nauki muzyki góralskiej), a ja nie mam w tym przypadku żadnych ambicji recenzenckich ani stosownej wiedzy. Do muzyki góralskiej bowiem mam stosunek czysto konsumencki, podobny do tego jaki do biegłości językowej miał pewien Polak, zapytany czy zna angielski. – Osobiście nie. Ale dużo dobrego słyszałem. Co do mnie – mieszkając na Podhalu ponad pół wieku miałem okazję słyszeć muzykę góralską w znakomitym, by tak rzec: klasycznym wykonaniu, a pracując w „Atmie” i sporo pisząc o sprawach muzycznych wiem, jak ważną  - ożywczą i inspirującą – rolę sztuka góralska odegrała w rozwoju polskiej kultury – właśnie muzycznej przede wszystkim. Ale jak jadę samochodem, to słucham jazzu, rocka, Bacha i Vivaldiego. Chyba jednak nie odczuwam góralszczyzny tajemnym jakimś instynktem rasy. Słucham jej z przyjemnością jedynie wtedy, kiedy biorę udział w uroczystości, czy choćby występie z udziałem dobrych muzyków góralskich. Czyli – na żywo, nie zaś z konserwy.

Krzysztofa Trebunię Tutkę poznałem jakieś 30 lat temu i był wówczas dla mnie po pierwsze synem wielkiego artysty Władysława, a po drugie – wielkim rewolucjonistą w muzyce góralskiej, który zasłynął głównie tym, że nagrał kilka rewelacyjnych płyt, gdzie utrwalono wspólne granie Trebuniów Tutków z jamajskimi muzykami z zespołu Twinkle Brothers pod przewodem Normana Granta. Ogromnie mi się podobał i synkretyzm góralszczyzny z muzyką reggae i sam fakt, iż ktoś ośmielił się zdewastować coś w rodzaju świętego kanonu muzyki Podhala. Wyobrażałem sobie, że Krzysia ukrzyżują, albo spalą na stosie, a co najmniej wbiją na oscypek – ale okazało się, że w propagującym góralszczyznę Radiu Alex, w którym wtedy pracowałem, płyta TT+TB była największym, najczęściej odtwarzanym hitem. Potem były nagrania łączące muzykę góralską z jazzem i popem, kilka rzeczy do zabawy i do tańca w stylu, nazywanym folkowym – a potem zauważyłem, że coraz częściej słyszę Trebuniów w roli klasyków góralszczyzny. Jak się okazało, dystans do własnych, z przeproszeniem, korzeni bardzo pomaga w ukształtowaniu się swoistego stylu, którego istotą nie jest konserwatyzm, ani liberalizm (cokolwiek to może znaczyć w muzyce) – tylko kapitalna znajomość fachu. KTT jest bowiem multiinstrumentalistą góralskim, doskonałym aranżerem, świetnym showmanem, człowiekiem niezwykle oczytanym, inteligentnym i erudycyjnym – a wieloletnia praca pedagogiczna z góralską młodzieżą (głównie w Młodzieżowym Centrum Kultury „Jutrzenka” w Zakopanem) dała mu cierpliwość i umiejętność przekazywania swojej wiedzy i dzielenia się talentem z innymi. Stąd może nie jest dla mnie zaskoczeniem to, iż efektem tych minionych trzydziestu lat stała się ta niezwykła książka, pod którą teraz ugina się moje biurko. Zastanawia mnie tylko, kiedy Krzysztof znalazł czas, by tę swoją wiedzę praktyczną oprawić w teorię i we współpracy z Polskim Wydawnictwem Muzycznym wydać w postaci wielkiego (23,5 x 30 cm), trzytomowego dzieła.

Pierwsza część zaskoczyła mnie enigmatycznym tytułem Garść teorii. Wynikałoby z niego, że Autor zebrał w pierwszym tomie kilka spośród rozmaitych teorii muzyki góralskiej, ale to nie ta metafora: oto z wielu zagadnień teoretycznych wybrał ową garść i zawarł w kilkunastu rozdziałach, spośród których pierwsze przedstawiają w skrócie historię muzyki góralskiej, jej główne cechy charakterystyczne i najważniejsze postacie z tą muzyką związane (nie tylko są to góralscy wykonawcy – także niejako promotorzy tej muzyki z kręgów bywalców Podhala). Pozostałe części dotyczą techniki grania, sposobu zapisu muzyki góralskiej, używanego słownictwa gwarowego. Drugi tom, najobszerniejszy, przedstawia zapis palcowy ponad sześćdziesięciu nut podhalańskich, posegregowanych według tematyki i rodzaju: ozwodne, wierchowe, sabałowe, zielone, krzesane, drobne, do zbójnickiego, marsze powitalne, nuty weselne i polki, balladowe, pastorałki i nuty kolędników. Tom ten nie zawiera nut zapisanych w pięcioliniach, tylko sekwencje chwytów i palcowania, a poza tym teksty odpowiadających melodiom śpiewek (często w rozmaitych wariantach) oraz – rzecz zupełnie bezcenna! – niejako dane bibliograficzne danej melodii: historię jej utrwalania w nutach czy nagraniach, informację o grających ją najważniejszych muzykach góralskich, dane o percepcji. Pięćdziesiąt sześć tych melodii zebrano w tomie trzecim, w którym Autor przedstawia niejako partyturę poszczególnych utworów, z podziałem na partię śpiewu (z podpisanym tekstem), prym (pierwsze skrzypce) i sekund (drugie skrzypce).

Dzieło nie ma i nie może mieć charakteru ani monografii, ani antologii muzyki Skalnego Podhala i nie zawiera rzecz jasna wszystkich nut i śpiewek, choćby tych zawartych we wcześniejszych publikacjach (Muzyka Podhala Stanisława Mierczyńskiego z 1930 r. czy Pieśni Podhala z 1971 r.), Niemniej jednak jest pierwszą publikacją tego typu, a jej głównym walorem jest nie kompletność zbioru, tylko jego reprezentatywność – czyli dobór materiału pod kątem właśnie pedagogiki i techniki wykonawczej.

W części wstępnej, historycznej przemyka się Autor po nieco zatartych tropach ukazujących źródła i kierunki, z których muzyka ludowa dotarła na Podhale, a potem nabrała swoich cech charakterystycznych. O małopolskich – krakowskich i sandomierskich pierwocinach w muzyce góralskiej pisali (ale mało!) – Oskar Kolberg i Ludwik Zejszner, wzmianki są i u innych XIX-wiecznych etnografów, na inspiracje z krajów położonych na południe od Tatr wskazywał m.in. Adolf Chybiński. Krzysztof Trebunia Tutka pokazuje owe „niegóralskie” pochodzenie w niektórych nutach weselnych – to bardzo ciekawe i warte może rozszerzenia w kolejnym wydaniu, albo wręcz w osobnym artykule specjalistycznym.

Szokująca jest nowatorska szata graficzna i pomysły edytorskie książki, co jak się wydaje stanowi ostatnio specjalność Polskiego Wydawnictwa Muzycznego: okładki są nie tylko twarde ale sztywne i zespolone z grzbietem tomu tak, by można było je łatwo umieścić na pulpicie nutowym, składki są szyte wyraźnym, czerwonym sznurkiem, zdjęcia współczesne pięknie wydrukowane w kolorze, historyczne w wyrazistej czarno-bieli, zapis muzyczny duży i wyraźny. Jestem przekonany, że książka ta powinna znaleźć się w każdym domu, w którym brzmi – lub zaczyna brzmieć – muzyka góralska, będzie też ozdobą biblioteki każdego miłośnika Podhala. A że miłośników Podhala jest w naszym kraju jakieś 40 milionów, więc roboty przez Krzysztofem i jego Wydawcą jest jeszcze na wiele lat.

Co do tych opublikowanych i łatwych do odczytywania nut – za czasów Szymanowskiego stanowiących dla jego góralskich korepetytorów jakieś niezrozumiałe kryski i kropecki – może być pewne niebezpieczeństwo, polegające na tym, że teraz w każdej polskiej (a może nawet światowej, a co!) szkole muzycznej wprowadzony zostanie przedmiot muzyka Skalnego Podhala i od Alaski do Nowej Zelandii wszyscy zaczną grać po góralsku. Co mi przypomina historyjkę z tzw. Starej Atmy, w której działy się rozmaite niestandardowe rzeczy, dziś, jak sądzę, nie do pomyślenia w tak szacownej i porządnej instytucji. Oto na zwiedzanie muzeum przyjechała kiedyś grupa z jednego z mazowieckich liceów muzycznych. Pan dyrektor uprosił mnie, by mogli przyjść do Atmy wieczorem, już po zamknięciu muzeum, po czym wygłosił dla mnie i swoich uczniów wykład o Szymanowskim jako kompozytorze muzyki góralskiej, następnie kazał ustawić cztery krzesła, przed którymi znalazły się cztery pulpity z nutami. Myślałem, że młodzież ambitnie zagra jeden z kwartetów Szymanowskiego, ale nie: weszło czterech uczniów przebranych za górali, siedli, nastroili się, otworzyli nuty i na znak dyrektora zaczęli grać z tych nut po góralsku. Dyrektor dyrygował.

Mimo wszystko – lepiej że taki podręcznik jest, niż gdyby go nie było i że napisał go Krzysztof Trebunia Tutka, a nie jakiś miłośnik-amator z odległych stron. Inna rzecz, że ciekawe, jak by o muzyce góralskiej podręcznikowo wypowiedział się pastor Norman Grant z zespołu Twinkle Brothers z Jamajki.

-----------------------------

Krzysztof Trebunia-Tutka, Muzyka Skalnego Podhala. Podręcznik do nauki muzyki góralskiej. Tom 1. Garść teorii (88 stron). Tom 2. Zapis palcowy (344 strony). Tom 3. Zapis nutowy (300 stron). Projekt graficzny okładki i wnętrza publikacji Aleksandra Toborowicz. Polskie Wydawnictwo Muzyczne, Kraków 2021.