Maciej
Pinkwart
Trzy biografie (poniekąd) atmowskie
Jak z bicza strzelił minęło osiem lat od czasu, kiedy przestałem pracować w
Muzeum Karola Szymanowskiego, bo się okazało, że byłem już za stary na kustosza
nowej Atmy po remoncie. Przez ten
cały czas w zasadzie o Atmie nie myślałem, nie wracałem też wspomnieniami do
przepracowanych tam trzydziestu sześciu lat. Aż do teraz.
Niedawno na wierzchu sterty książek, przeznaczonych do szybkiego przeczytania
znalazły się u mnie trzy opasłe biografie muzyków, których poznałem w związku z
Atmą i jej działalnością: jednej skrzypaczki i dwóch kompozytorów. Wszystkich ze
światowej Ligi Mistrzów.
Zacznijmy od wydanej w tym roku biografii Kai Danczowskiej – nie tylko
dlatego, że czyta się ją świetnie (przeszło 430 stron łyknąłem w trzy dni!), ale
dlatego, że właśnie z tą artystką spotykałem się w Atmie najczęściej, zawsze
miałem do niej stosunek niemal bałwochwalczy i przez długi okres kontaktowaliśmy
się (najpierw za pośrednictwem jej Mamy!) co najmniej parę razy w miesiącu.
Biografka (Katarzyna Marczak) określiła naszą znajomość dość dwuznacznie:
…dosyć szybko się zaprzyjaźnili, pozostając jednak zawsze na stopie
koleżeńsko-oficjalnej…
Mój
Boże… A na jakiej stopie miałbym być z dziewczyną, co prawda młodszą ode mnie,
ale nie dość, że ładną i piekielnie utalentowaną, to w dodatku sławną już na
cały świat, cynicznie-ironiczną – co zawsze traktowałem, jak kostium samuraja:
efektowny, choć mało wygodny, jednak chroniący świetnie przed agresją i bliskim
kontaktem. No i były jeszcze dwie okoliczności, które z tej wielkiej damy
światowej wiolinistyki czyniły niemal niewolnicę, niezdolną do wybiegnięcia
dalej, niż pozwalała na to jej smycz obowiązków, konwenansów i wielkiej miłości:
bezustanne, codzienne, co najmniej ośmiogodzinne ćwiczenie i mama, z niepokojem
czekająca na powrót Kai z każdego występu do krakowskiego domu.
Było czworo wielkich skrzypków, którzy koncertowali w Zakopanem tak często, jak
tylko udało mi się zdobyć środki oraz wcisnąć Atmę do ich kalendarzy
koncertowych: Wanda Wiłkomirska, Krzysztof Jakowicz, Konstanty Andrzej Kulka i
właśnie Kaja Danczowska. Ze wszystkimi byłem po imieniu, ale tylko z Kają nie
piłem bruderszaftu – z uwagi na jej w zasadzie kompletny brak kontaktu z
alkoholem. Parę wspólnych spacerów, piechotą po Zakopanem, zwykle z dworca do
Atmy i z powrotem… Zawsze przyjeżdżała na występy zwykłym autobusem PKS i prawie
zawsze wracała ostatnim nocnym kursem do Krakowa. Dopiero po śmierci mamy
(2007),
głównie wtedy, kiedy koncertowała u nas ze swoją córką Justyną przy fortepianie
– dawała się namówić na nocowanie w zakopiańskim hotelu, albo w zaprzyjaźnionym
z Atmą pensjonacie. Wtedy spotkania były dłuższe, rozmowy bardziej prywatne, raz
udało mi się je obie wywieźć na samochodową widokową wycieczkę po Podtatrzu.
Poza tym były zawsze kartki świąteczne, imieninowe i urodzinowe, czasem niezobowiązujące telefony. Raz tylko udało mi się zobaczyć Kaję od niemuzycznej strony. Było to w styczniu 2005 r., kiedy to moja córka, studiująca wówczas w Krakowie na UJ, trafiła do szpitala przy ul. Skarbowej – nieopodal miejsca, gdzie mieszkała Kaja. Nie wiem jak to się stało, że zadzwoniłem do niej z tą informacją, że właśnie jadę tam z wizytą, by ustalić co Asi jest i jak można pomóc. I wtedy Kaja, która do spraw kuchennych miała stosunek, powiedzmy, niechętny, przybiegła zaraz do tego szpitala z półmiskiem kanapek. W mroźny dzień była okutana w jakieś chusty jak krakowska kwiaciarka pod pomnikiem Mickiewicza, czyli wyglądała tak, jak sama siebie opisuje w książce Katarzyny Marczak z okresu, gdy studiowała w Moskwie u Dawida Ojstracha, biegając na lekcje przy 30-stopniowym mrozie…
W wywieszonym na szpitalnym korytarzu regulaminie odwiedzania chorych był co
prawda zakaz dostarczania chorym zabronionych artykułów spożywczych, ale kanapki
były chyba dozwolone? A był też zakaz poruszania drażliwych dla chorego tematów,
więc w ogóle mało rozmawialiśmy…
I to szpitalne spotkanie (które miało widać jakiś terapeutyczny skutek, bo Asia
tydzień później wyszła ze szpitala nie tylko zdrowa, ale w dodatku bez
jakiejkolwiek zdecydowanej diagnozy…) mam w pamięci do dziś, bo jest dość
unikatowym elementem relacji między słuchaczem a muzykiem, między dawnym
organizatorem koncertów a zapraszanym na nie artystą. Podobnie jak trwająca do
dziś wymiana listów, telefonów czy ostatnio głównie sms-ów: Kaja Danczowska jest
jedną z zaledwie kilku osób ze środowiska muzycznego, które po tym, jak
przestałem pracować w Atmie, a tym samym przestałem być atrakcyjnym znajomym,
który urządza koncerty, a także pisze recenzje – zechciały nadal mnie znać. No
cóż, jak głosi popularne w pewnych kręgach powiedzenie – atrakcyjny to był
Kazimierz. A jak nie-białoskóry zrobił swoje, to może odejść.
Biografia Kai Danczowskiej przynosi ogromną ilość informacji nie tylko o życiu i działalności artystycznej wybitnej skrzypaczki i bardzo niebanalnej osobowości, ale także mnóstwo szczegółów o jej rodzinie, środowisku i okolicznościach, w jakich rozwijały się i kształtowały jej talent i kariera artystyczna. O sprawach stricte osobistych – niewiele, ale jak na Kaję i jej stosunek do życia „pozaskrzypcowego” – jest tego i tak sporo.
Kaja Danczowska z córką Justyną - koncert w Atmie 2 lutego 2009 r., fot. Renata Piżanowska --->
Książka dzieli się wyraźnie na dwie części, a cezurą jest tu śmierć najważniejszej nauczycielki Kai – profesor Eugenii Umińskiej. Świetna skrzypaczka, genialny pedagog i wspaniała osobowość, osoba niezwykle miła i dowcipna (jej wymianę żartów i złośliwości z profesorem Piotrem Perkowskim, jaką podsłuchiwałem na atmowskiej werandzie przed zebraniem założycielskim Towarzystwa Szymanowskiego do dziś pamiętam!) – była przy tym osobą niezwykle „piśmienną” i właśnie listy, wymieniane między nią a jej uczennicą stanowią nieprzebrane źródło informacji, z której Katarzyna Marczak korzysta nader obficie.
<--- Piotr Perkowski i Eugenia Umińska w Atmie, 1 października 1977 r., fot. Maciej Pinkwart
Z archiwum Umińskiej – i oczywiście prywatnych zbiorów Kai Danczowskiej –
pochodzi szkielet konstrukcji pierwszej części książki. Profesorka umiera w 1980
r. – roku dla Kai także bardzo ważnym z innych powodów osobistych (nieliczne
szczegóły w książce!) i wobec nikogo Kaja (i chyba nikt wobec niej) nie będzie
już tak wylewna i szczegółowa w korespondencji. Dalsza część opowieści
biograficznej jest oparta głównie na tym, co skrzypaczka zechciała autorce
ujawnić, i mnie pozostawia to pewien niedosyt. Aha: ci, którzy zechcą wyszukiwać
w tej książce jakichś pikantnych plotek, niech przestaną się oblizywać: tych
jest tyle co nic. W zasadzie niewypowiedziana formuła w niektórych momentach tej
części biografii opiera się na szkolnym powiedzonku: wiem, ale nie powiem.
No, dołączam się do tego: też trochę wiem, i też nie powiem. Dla Kai zawsze
najważniejsza była i jest muzyka. Nawet jej córka Justyna – poza tym że jest
super dziewczyną – jest także muzykiem (uczennicą Krystiana Zimermana), i to
najbardziej związanym z matką. Ale – i z tej biografii widać to wyraźnie – Kaja
Danczowska jest takim muzykiem, jakim jest - głównie dlatego, że jest takim
człowiekiem, jakim jest. Wiem, że nie jest to specjalnie odkrywcze, ale dla mnie
to bardzo ważne stwierdzenie.
Nieco
wcześniej znalazły się na moim biurku dwie biografie twórców muzycznych,
autorstwa Marii Wilczek-Krupy, napisane już kilka lat temu. Pierwsza z
nich opisuje może najsympatyczniejszego kompozytora, jaki przewinął się przez
atmowskie pokoje – Wojciecha Kilara. Poznaliśmy się latem 1977 r., kiedy
powstawało Towarzystwo Muzyczne im. Karola Szymanowskiego. Chciałem, żeby była
to organizacja, mieszcząca się w Zakopanem i działająca głównie na rzecz
propagowania muzyki Szymanowskiego i pomagająca w tym dziele Atmie, ale żeby jej
ranga wychodziła daleko poza Zakopane, żeby nikt nie śmiał nazwać jej jakimś
lokalnym prowincjonalnym bractwem miłośników tego i owego. Kilar mieszkał wtedy
w zaiksowskim pensjonacie Halama, więc po prostu 27 sierpnia 1977 w porze
obiadowej tam zatelefonowałem i zaprosiłem go do siebie na kolację. Miałem 29
lat i wielkie ambicje jako pracownik Muzeum Szymanowskiego, z niewiele ponad
rocznym stażem pracy na stanowisku kustosza Atmy. Dziś na pewno nie byłbym taki
śmiały – i wcale się nie dziwię, że Jerzy Waldorff w donosach na mnie, pisanych
do mojego dyrektora, Tadeusza Chruścickiego w Muzeum Narodowym w Krakowie,
nazywał mnie bezczelnym młokosem. Trafna diagnoza, którą wspominam ze
wzruszeniem… Kilar przyszedł, przegadaliśmy do jedenastej w nocy, potem go
odprowadziłem do Halamy, jeszcze przed bramą staliśmy piętnaście minut i po tej
rozmowie miałem od niego nie tylko akceptację dla pomysłu i zarysów
programowych, ale także listę osób, które trzeba było zaprosić na członków
założycieli i obietnicę, że zgodzi się zostać formalnym prezesem Towarzystwa.
Byłem pod jego ogromnym urokiem i stałem się niezwykle dumny, że taki człowiek
rozmawiał ze mną tak zwyczajnie i konkretnie, choć nie stroniąc od ironii i
złośliwości, w tym pod adresem swoich kolegów po fachu. Był przy tym przeważnie
bardzo kulturalny i subtelny. Kiedy w jednym z utworów pewnego kompozytora
usłyszałem fragment, pochodzący jakby wprost z Kilarowskiego
Krzesanego i spytałem Kilara, czy ów kompozytor też inspirował się tymi
samymi nutami góralskimi, powiedział tylko: Tak, ale sześć lat po mnie…
Chyba mnie polubił, bo zaraz zaprosił mnie na koncert w Krakowie gdyż, jak
mówił, powinienem poznać jego muzykę, żeby wiedzieć, czy na pewno chcę takiego
człowieka w zakładanym przez siebie Towarzystwie. Też to zrozumiałem jako ironię
wobec mojego nieokrzesania muzycznego. Miał rację, nie zaprzeczam.
Koncert, którego słuchałem siedząc koło niego i jego pięknej żony Barbary, odbył
się parę dni później na dziedzińcu wawelskim. Program i wykonawcy – to była
kwintesencja tego, cośmy chcieli robić muzycznie w Zakopanem (a czego zrobić się
do dziś nie da z powodu dwóch stałych braków: sali koncertowej i pieniędzy na
honoraria): Odwieczne Pieśni Karłowicza, Krzesany Kilara i suita z
Harnasi Szymanowskiego. Grała Filharmonia Krakowska, śpiewał jej chór i
Andrzej Bachleda, dyrygował Witold Rowicki… Długie rozmowy w kawiarni „Cracovii”
między próbą a koncertem, bankiet w Krzysztoforach, potem szczegółowe dopinanie
spraw ze wszystkimi „wielkimi”, awantury z Waldorffem… Wreszcie zebranie
założycielskie Towarzystwa 1 października 1977 r.
Było potem jeszcze wiele spotkań – na koncertach (słynne prawykonanie Orawy
1986 r. w sali zakopiańskiego BWA z okazji dziesiątej rocznicy powstania Muzeum
w Atmie z Polską Orkiestrą Kameralną pod Wojciechem Michniewskim, czy jej druga
prezentacja, w Bielsku Białej), w domu Kilarów na katowickim Brynowie, liczne
telefony i kartki świąteczno-okolicznościowe – i potem znajomość zanikła. Kilar
odszedł od tematyki górskiej w stronę tematyki, by tak rzec, jasnogórskiej,
politycznie skręcił w stronę prawej ściany, w dodatku pochłonęły go dwie sprawy
– coraz większe zaangażowanie w tworzenie muzyki filmowej dla wielkich reżyserów
światowego kina (Zanussi, Wajda, Coppola, Campion, Polański…) oraz choroba i
potem śmierć żony. Przestał odpisywać na listy, rozmowy telefoniczne stały się
coraz trudniejsze – wyczułem, że powinienem zniknąć z jego, że tak powiem, listy
kontaktów, co też zrobiłem.
Biografia Wojciecha Kilara nosi podtytuł Człowiek o dwóch twarzach.
Autorka ma na myśli tę dychotomię w jego twórczości, która kazała mu się dzielić
na twórcę muzyki, w książce nazywanej „klasyczną”, choć w jej skład wchodzą i
wczesne utwory wręcz romantyczne, potem awangardowe, potem tatrzańsko-góralskie,
wreszcie mistyczno-kościelne (dr Jekyll) oraz tej drugiej, jakoby gorszej,
filmowej (mr Hyde). I jakoby miało to odzwierciedlenie w jego charakterze, bo
bywał uroczy i nieznośny, delikatny i brutalny, nagradzany i odznaczany przez
komunistów twórca muzycznego sygnału do „Dziennika Telewizyjnego” i zdeklarowany
antykomunista, kościółkowy i wulgarny. Przyznaję, że takiego schizofrenicznego
Kilara nie znałem. Z tym większą uwagą i zainteresowaniem przeczytałem tę
biografię, bo zawiera ogromnie dużo szczegółów nie tylko muzycznych, ale i
obyczajowych, historycznych, politycznych i towarzyskich. Czyta się świetnie –
tylko musiałem się przyzwyczaić do tego, że autorka o jednym z największych
polskich twórców muzycznych stale pisze „Wojtek”, zarówno w odniesieniu do
paroletniego chłopca, jak i 80-letniego schorowanego, przygnębionego człowieka.
Nie wiem czy była z Kilarem po imieniu – ja byłem, ale nigdy bym tak o nim nie
napisał. Ale zmieniają się czasy, a wraz z nimi obyczaje.
W tej samej manierze napisana jest biografia ostatniego w tym zbiorze „atmowskiego” muzyka – Henryka Mikołaja Góreckiego. Heniek występuje co prawda tylko w odniesieniu do zupełnie młodego chłopaka, potem zastępuje go mniej familiarny Henryk, może więc nieco mniej to mnie raziło przy lekturze. Podobnie jak w przypadku biografii Wojciecha Kilara – tutaj też Maria Wilczek-Krupa operuje szeroką paletą barw, pokazując niezwykle interesujący rozwój może nie tyle osobowości (ta, jak się wydaje, była u Góreckiego ukształtowana rodzinnie i trwale już w okresie wczesnej młodości), ile zainteresowań twórczych. Ponadto mocno wyeksponowane są związki z regionami, w których kompozytor przebywał – a więc przede wszystkim Śląskiem (irytujące jest nadmierne epatowanie czytelnika gwarą śląską!) i Podhalem.
<--- Henryk Mikołaj Górecki przed Atmą, w drodze na zebranie założycielskie Towarzystwa Muzycznego im. K. Szymanowskiego, 1 X 1977. Kadr z filmu J. Mentla i T. Kopla "Harnsiowa nuta", fot. N. Boronowski
Te ostatnie koneksje opisane są szczegółowo i ciekawie, co na pewno dla
zakopiańczyków i ich sąsiadów będzie ważne, jako że to właśnie Henryk Mikołaj
Górecki jest jedynym z prezentowanej tu trójki muzyków, który z Podhalem związał
się nie tylko duchowo i artystycznie, ale także materialnie, lokując się
najpierw wakacyjnie w Zakopanem, potem w Chochołowie, a wreszcie, pod koniec
życia wręcz mieszkając w sporym domu w Zębie, na Gubałówce. I to właśnie Górecki
został honorowym obywatelem Zakopanego i Gminy Tatrzańskiej – w 1994 r., czyli
jeszcze przed kupnem domu na terenie gminy. Potem był też honorowym obywatelem
Rybnika, Bielska-Białej, Katowic i Ostrowca Świętokrzyskiego – ale Zakopane było
pierwsze. Oczywiście, owo honorowe obywatelstwo tatrzańskie nie wynikało z
fizycznych związków z Tatrami, ale z twórczości – bo spośród współczesnych
kompozytorów to właśnie Górecki był (obok Kilara, a może nawet przed nim)
najbardziej związany artystycznie z góralszczyzną i Zakopanem. Tylko wspomnę
tutaj, że był członkiem-założycielem Towarzystwa Muzycznego im. K.
Szymanowskiego (szczegółów nie podaję –precyzyjnie opisała to autorka w swojej
monografii),
Muzeum
Szymanowskiego współpracowało z katowicką uczelnią w czasie, gdy był jej
rektorem, długo wchodził w skład władz Towarzystwa, ba – i on sam, i jego córka
wielokrotnie w Atmie występowali, zawsze budząc entuzjazm publiczności. Grał tam
na fortepianie i ogromnie ciekawie i ekspresyjnie opowiadał, o muzyce i o sobie.
Nie lubiłem go od pierwszego wejrzenia i, jak sądzę, od pierwszego wejrzenia ta
niechęć była wzajemna. Nie miejsce tu i nie pora na wiwisekcję tego uczucia –
tych negatywnych zresztą i tak mamy dookoła w nadmiarze. Piszę o tym tylko
dlatego, że z tym większym zainteresowaniem przeczytałem biografię Henryka
Mikołaja Góreckiego, mimo zniechęcającego podtytułu: Geniusz i upór. Ale
doszedłem do wniosku, że widać autorka lubiła obcować z geniuszami, czemu
zresztą się dziwić trudno, choć ostatnio się ich jakby namnożyło i łatwiej jest
być uznanym za geniusza niż za dobrego człowieka. Na szczęście, w przypadku tych
trojga bohaterów biografii (poniekąd) atmowskich określenie to pasuje jak ulał.
Mogą Państwo odnieść wrażenie, że oto autor recenzji podpina się pod treść
narracji o bohaterach recenzowanych książek i pisze o sobie, w myśl zasady:
konie kują – żaba nogę podstawia. Coś w tym jest… Ale któż z nas nie lubi
świecić, choćby światłem odbitym? Na usprawiedliwienie mam fakt, że autorki
wymienionych książek piszą też ociupinkę o mnie i moimi wcześniejszymi
publikacjami się wspierają, więc czułem się uprawniony do tej przydługiej glosy.
Wszystkie trzy książki pięknie wydane. Wszystkie trzy polecam!
---------------------------
K. Marczak, Kaja. Biografia Kai Danczowskiej, Universitas, Kraków 2020,
438 stron.
M. Wilczek-Krupa, Kilar. Geniusz o dwóch twarzach, Znak, Kraków 2015, 416
stron.
M. Wilczek-Krupa, Górecki. Geniusz i upór, Znak, Kraków 2018, 416 stron.