Maciej Pinkwart

Trzy biografie (poniekąd) atmowskie

 

Jak z bicza strzelił minęło osiem lat od czasu, kiedy przestałem pracować w Muzeum Karola Szymanowskiego, bo się okazało, że byłem już za stary na kustosza nowej Atmy po remoncie. Przez ten cały czas w zasadzie o Atmie nie myślałem, nie wracałem też wspomnieniami do przepracowanych tam trzydziestu sześciu lat. Aż do teraz.

<--- "Stara" Atma latem 2011, fot. Renata Piżanowska

Niedawno na wierzchu sterty książek, przeznaczonych do szybkiego przeczytania znalazły się u mnie trzy opasłe biografie muzyków, których poznałem w związku z Atmą i jej działalnością: jednej skrzypaczki i dwóch kompozytorów. Wszystkich ze światowej Ligi Mistrzów.

Zacznijmy od wydanej w tym roku biografii Kai Danczowskiej – nie tylko dlatego, że czyta się ją świetnie (przeszło 430 stron łyknąłem w trzy dni!), ale dlatego, że właśnie z tą artystką spotykałem się w Atmie najczęściej, zawsze miałem do niej stosunek niemal bałwochwalczy i przez długi okres kontaktowaliśmy się (najpierw za pośrednictwem jej Mamy!) co najmniej parę razy w miesiącu. Biografka (Katarzyna Marczak) określiła naszą znajomość dość dwuznacznie:

…dosyć szybko się zaprzyjaźnili, pozostając jednak zawsze na stopie koleżeńsko-oficjalnej…

Mój Boże… A na jakiej stopie miałbym być z dziewczyną, co prawda młodszą ode mnie, ale nie dość, że ładną i piekielnie utalentowaną, to w dodatku sławną już na cały świat, cynicznie-ironiczną – co zawsze traktowałem, jak kostium samuraja: efektowny, choć mało wygodny, jednak chroniący świetnie przed agresją i bliskim kontaktem. No i były jeszcze dwie okoliczności, które z tej wielkiej damy światowej wiolinistyki czyniły niemal niewolnicę, niezdolną do wybiegnięcia dalej, niż pozwalała na to jej smycz obowiązków, konwenansów i wielkiej miłości: bezustanne, codzienne, co najmniej ośmiogodzinne ćwiczenie i mama, z niepokojem czekająca na powrót Kai z każdego występu do krakowskiego domu.

<--- Kaja Danczowska na koncercie z okazji otwarcia Atmy, 6 marca 1976, z archiwum autora, fot. Wojciech Jarzębowski

Było czworo wielkich skrzypków, którzy koncertowali w Zakopanem tak często, jak tylko udało mi się zdobyć środki oraz wcisnąć Atmę do ich kalendarzy koncertowych: Wanda Wiłkomirska, Krzysztof Jakowicz, Konstanty Andrzej Kulka i właśnie Kaja Danczowska. Ze wszystkimi byłem po imieniu, ale tylko z Kają nie piłem bruderszaftu – z uwagi na jej w zasadzie kompletny brak kontaktu z alkoholem. Parę wspólnych spacerów, piechotą po Zakopanem, zwykle z dworca do Atmy i z powrotem… Zawsze przyjeżdżała na występy zwykłym autobusem PKS i prawie zawsze wracała ostatnim nocnym kursem do Krakowa. Dopiero po śmierci mamy (2007), głównie wtedy, kiedy koncertowała u nas ze swoją córką Justyną przy fortepianie – dawała się namówić na nocowanie w zakopiańskim hotelu, albo w zaprzyjaźnionym z Atmą pensjonacie. Wtedy spotkania były dłuższe, rozmowy bardziej prywatne, raz udało mi się je obie wywieźć na samochodową widokową wycieczkę po Podtatrzu.

Kaja Danczowska na koncercie z okazji 30-lecia Atmy, 6 marca 2006, fot. Renata Piżanowska -->

 

Poza tym były zawsze kartki świąteczne, imieninowe i urodzinowe, czasem niezobowiązujące telefony. Raz tylko udało mi się zobaczyć Kaję od niemuzycznej strony. Było to w styczniu 2005 r., kiedy to moja córka, studiująca wówczas w Krakowie na UJ, trafiła do szpitala przy ul. Skarbowej – nieopodal miejsca, gdzie mieszkała Kaja. Nie wiem jak to się stało, że zadzwoniłem do niej z tą informacją, że właśnie jadę tam z wizytą, by ustalić co Asi jest i jak można pomóc. I wtedy Kaja, która do spraw kuchennych miała stosunek, powiedzmy, niechętny, przybiegła zaraz do tego szpitala z półmiskiem kanapek. W mroźny dzień była okutana w jakieś chusty jak krakowska kwiaciarka pod pomnikiem Mickiewicza, czyli wyglądała tak, jak sama siebie opisuje w książce Katarzyny Marczak z okresu, gdy studiowała w Moskwie u Dawida Ojstracha, biegając na lekcje przy 30-stopniowym mrozie…

 

<--- W szpitalu, 15 stycznia 2005, z archiwum autora 

 

W wywieszonym na szpitalnym korytarzu regulaminie odwiedzania chorych był co prawda zakaz dostarczania chorym zabronionych artykułów spożywczych, ale kanapki były chyba dozwolone? A był też zakaz poruszania drażliwych dla chorego tematów, więc w ogóle mało rozmawialiśmy…

I to szpitalne spotkanie (które miało widać jakiś terapeutyczny skutek, bo Asia tydzień później wyszła ze szpitala nie tylko zdrowa, ale w dodatku bez jakiejkolwiek zdecydowanej diagnozy…) mam w pamięci do dziś, bo jest dość unikatowym elementem relacji między słuchaczem a muzykiem, między dawnym organizatorem koncertów a zapraszanym na nie artystą. Podobnie jak trwająca do dziś wymiana listów, telefonów czy ostatnio głównie sms-ów: Kaja Danczowska jest jedną z zaledwie kilku osób ze środowiska muzycznego, które po tym, jak przestałem pracować w Atmie, a tym samym przestałem być atrakcyjnym znajomym, który urządza koncerty, a także pisze recenzje – zechciały nadal mnie znać. No cóż, jak głosi popularne w pewnych kręgach powiedzenie – atrakcyjny to był Kazimierz. A jak nie-białoskóry zrobił swoje, to może odejść.

Biografia Kai Danczowskiej przynosi ogromną ilość informacji nie tylko o życiu i działalności artystycznej wybitnej skrzypaczki i bardzo niebanalnej osobowości, ale także mnóstwo szczegółów o jej rodzinie, środowisku i okolicznościach, w jakich rozwijały się i kształtowały jej talent i kariera artystyczna. O sprawach stricte osobistych – niewiele, ale jak na Kaję i jej stosunek do życia „pozaskrzypcowego” – jest tego i tak sporo.

 

Kaja Danczowska z córką Justyną - koncert w Atmie 2 lutego 2009 r., fot. Renata Piżanowska --->

 

Książka dzieli się wyraźnie na dwie części, a cezurą jest tu śmierć najważniejszej nauczycielki Kai – profesor Eugenii Umińskiej. Świetna skrzypaczka, genialny pedagog i wspaniała osobowość, osoba niezwykle miła i dowcipna (jej wymianę żartów i złośliwości z profesorem Piotrem Perkowskim, jaką podsłuchiwałem na atmowskiej werandzie przed zebraniem założycielskim Towarzystwa Szymanowskiego do dziś pamiętam!) – była przy tym osobą niezwykle „piśmienną” i właśnie listy, wymieniane między nią a jej uczennicą stanowią nieprzebrane źródło informacji, z której Katarzyna Marczak korzysta nader obficie.

 

<--- Piotr Perkowski i Eugenia Umińska w Atmie, 1 października 1977 r., fot. Maciej Pinkwart 

 

Z archiwum Umińskiej – i oczywiście prywatnych zbiorów Kai Danczowskiej – pochodzi szkielet konstrukcji pierwszej części książki. Profesorka umiera w 1980 r. – roku dla Kai także bardzo ważnym z innych powodów osobistych (nieliczne szczegóły w książce!) i wobec nikogo Kaja (i chyba nikt wobec niej) nie będzie już tak wylewna i szczegółowa w korespondencji. Dalsza część opowieści biograficznej jest oparta głównie na tym, co skrzypaczka zechciała autorce ujawnić, i mnie pozostawia to pewien niedosyt. Aha: ci, którzy zechcą wyszukiwać w tej książce jakichś pikantnych plotek, niech przestaną się oblizywać: tych jest tyle co nic. W zasadzie niewypowiedziana formuła w niektórych momentach tej części biografii opiera się na szkolnym powiedzonku: wiem, ale nie powiem. No, dołączam się do tego: też trochę wiem, i też nie powiem. Dla Kai zawsze najważniejsza była i jest muzyka. Nawet jej córka Justyna – poza tym że jest super dziewczyną – jest także muzykiem (uczennicą Krystiana Zimermana), i to najbardziej związanym z matką. Ale – i z tej biografii widać to wyraźnie – Kaja Danczowska jest takim muzykiem, jakim jest - głównie dlatego, że jest takim człowiekiem, jakim jest. Wiem, że nie jest to specjalnie odkrywcze, ale dla mnie to bardzo ważne stwierdzenie.

Nieco wcześniej znalazły się na moim biurku dwie biografie twórców muzycznych, autorstwa Marii Wilczek-Krupy, napisane już kilka lat temu. Pierwsza z nich opisuje może najsympatyczniejszego kompozytora, jaki przewinął się przez atmowskie pokoje – Wojciecha Kilara. Poznaliśmy się latem 1977 r., kiedy powstawało Towarzystwo Muzyczne im. Karola Szymanowskiego. Chciałem, żeby była to organizacja, mieszcząca się w Zakopanem i działająca głównie na rzecz propagowania muzyki Szymanowskiego i pomagająca w tym dziele Atmie, ale żeby jej ranga wychodziła daleko poza Zakopane, żeby nikt nie śmiał nazwać jej jakimś lokalnym prowincjonalnym bractwem miłośników tego i owego. Kilar mieszkał wtedy w zaiksowskim pensjonacie Halama, więc po prostu 27 sierpnia 1977 w porze obiadowej tam zatelefonowałem i zaprosiłem go do siebie na kolację. Miałem 29 lat i wielkie ambicje jako pracownik Muzeum Szymanowskiego, z niewiele ponad rocznym stażem pracy na stanowisku kustosza Atmy. Dziś na pewno nie byłbym taki śmiały – i wcale się nie dziwię, że Jerzy Waldorff w donosach na mnie, pisanych do mojego dyrektora, Tadeusza Chruścickiego w Muzeum Narodowym w Krakowie, nazywał mnie bezczelnym młokosem. Trafna diagnoza, którą wspominam ze wzruszeniem… Kilar przyszedł, przegadaliśmy do jedenastej w nocy, potem go odprowadziłem do Halamy, jeszcze przed bramą staliśmy piętnaście minut i po tej rozmowie miałem od niego nie tylko akceptację dla pomysłu i zarysów programowych, ale także listę osób, które trzeba było zaprosić na członków założycieli i obietnicę, że zgodzi się zostać formalnym prezesem Towarzystwa. Byłem pod jego ogromnym urokiem i stałem się niezwykle dumny, że taki człowiek rozmawiał ze mną tak zwyczajnie i konkretnie, choć nie stroniąc od ironii i złośliwości, w tym pod adresem swoich kolegów po fachu. Był przy tym przeważnie bardzo kulturalny i subtelny. Kiedy w jednym z utworów pewnego kompozytora usłyszałem fragment, pochodzący jakby wprost z Kilarowskiego Krzesanego i spytałem Kilara, czy ów kompozytor też inspirował się tymi samymi nutami góralskimi, powiedział tylko: Tak, ale sześć lat po mnie… Chyba mnie polubił, bo zaraz zaprosił mnie na koncert w Krakowie gdyż, jak mówił, powinienem poznać jego muzykę, żeby wiedzieć, czy na pewno chcę takiego człowieka w zakładanym przez siebie Towarzystwie. Też to zrozumiałem jako ironię wobec mojego nieokrzesania muzycznego. Miał rację, nie zaprzeczam.

Wojciech Kilar i MP w Atmie, 13 września 1984 (konkurs wiedzy o Karłowiczu), fot Leszek Brodowski --->

 

Koncert, którego słuchałem siedząc koło niego i jego pięknej żony Barbary, odbył się parę dni później na dziedzińcu wawelskim. Program i wykonawcy – to była kwintesencja tego, cośmy chcieli robić muzycznie w Zakopanem (a czego zrobić się do dziś nie da z powodu dwóch stałych braków: sali koncertowej i pieniędzy na honoraria): Odwieczne Pieśni Karłowicza, Krzesany Kilara i suita z Harnasi Szymanowskiego. Grała Filharmonia Krakowska, śpiewał jej chór i Andrzej Bachleda, dyrygował Witold Rowicki… Długie rozmowy w kawiarni „Cracovii” między próbą a koncertem, bankiet w Krzysztoforach, potem szczegółowe dopinanie spraw ze wszystkimi „wielkimi”, awantury z Waldorffem… Wreszcie zebranie założycielskie Towarzystwa 1 października 1977 r.

I wielki zawód – Kilar w ostatniej chwili, nie uprzedzając mnie o tym wcześniej, odmówił zostania prezesem Towarzystwa Szymanowskiego. Po przemyśleniu sprawy doszedłem do wniosku, że miał rację. Był zbyt delikatny i zbyt intelektualny, jak na babranie się w zakopiańsko-krakowsko-warszawsko-nowosądecko-katowickim układzie. Stanowisko prezesa objął Andrzej Bachleda – zakopiańczyk, ale w swoim czasie student katowickiej Akademii Muzycznej, wiceprezesami Kilar i Rowicki, a w składzie zarządu znaleźli się jeszcze m.in. katowiczanie Henryk Mikołaj Górecki i pianista Tadeusz Żmudziński. Mafia śląska ­­– mówili niektórzy.

<--- Wojciech Kilar i MP po prawykonaniu "Orawy", Zakopane 10 marca 1986, archiwum autora

 

Było potem jeszcze wiele spotkań – na koncertach (słynne prawykonanie Orawy 1986 r. w sali zakopiańskiego BWA z okazji dziesiątej rocznicy powstania Muzeum w Atmie z Polską Orkiestrą Kameralną pod Wojciechem Michniewskim, czy jej druga prezentacja, w Bielsku Białej), w domu Kilarów na katowickim Brynowie, liczne telefony i kartki świąteczno-okolicznościowe – i potem znajomość zanikła. Kilar odszedł od tematyki górskiej w stronę tematyki, by tak rzec, jasnogórskiej, politycznie skręcił w stronę prawej ściany, w dodatku pochłonęły go dwie sprawy – coraz większe zaangażowanie w tworzenie muzyki filmowej dla wielkich reżyserów światowego kina (Zanussi, Wajda, Coppola, Campion, Polański…) oraz choroba i potem śmierć żony. Przestał odpisywać na listy, rozmowy telefoniczne stały się coraz trudniejsze – wyczułem, że powinienem zniknąć z jego, że tak powiem, listy kontaktów, co też zrobiłem.

Rysunek Wojciecha Kilara z dedykacją "Siwa mgła. Maciejowi Pinkwartowi w zemście za wszystkie złośliwości" --->

Biografia Wojciecha Kilara nosi podtytuł Człowiek o dwóch twarzach. Autorka ma na myśli tę dychotomię w jego twórczości, która kazała mu się dzielić na twórcę muzyki, w książce nazywanej „klasyczną”, choć w jej skład wchodzą i wczesne utwory wręcz romantyczne, potem awangardowe, potem tatrzańsko-góralskie, wreszcie mistyczno-kościelne (dr Jekyll) oraz tej drugiej, jakoby gorszej, filmowej (mr Hyde). I jakoby miało to odzwierciedlenie w jego charakterze, bo bywał uroczy i nieznośny, delikatny i brutalny, nagradzany i odznaczany przez komunistów twórca muzycznego sygnału do „Dziennika Telewizyjnego” i zdeklarowany antykomunista, kościółkowy i wulgarny. Przyznaję, że takiego schizofrenicznego Kilara nie znałem. Z tym większą uwagą i zainteresowaniem przeczytałem tę biografię, bo zawiera ogromnie dużo szczegółów nie tylko muzycznych, ale i obyczajowych, historycznych, politycznych i towarzyskich. Czyta się świetnie – tylko musiałem się przyzwyczaić do tego, że autorka o jednym z największych polskich twórców muzycznych stale pisze „Wojtek”, zarówno w odniesieniu do paroletniego chłopca, jak i 80-letniego schorowanego, przygnębionego człowieka. Nie wiem czy była z Kilarem po imieniu – ja byłem, ale nigdy bym tak o nim nie napisał. Ale zmieniają się czasy, a wraz z nimi obyczaje.

W tej samej manierze napisana jest biografia ostatniego w tym zbiorze „atmowskiego” muzyka – Henryka Mikołaja Góreckiego. Heniek występuje co prawda tylko w odniesieniu do zupełnie młodego chłopaka, potem zastępuje go mniej familiarny Henryk, może więc nieco mniej to mnie raziło przy lekturze. Podobnie jak w przypadku biografii Wojciecha Kilara – tutaj też Maria Wilczek-Krupa operuje szeroką paletą barw, pokazując niezwykle interesujący rozwój może nie tyle osobowości (ta, jak się wydaje, była u Góreckiego ukształtowana rodzinnie i trwale już w okresie wczesnej młodości), ile zainteresowań twórczych. Ponadto mocno wyeksponowane są związki z regionami, w których kompozytor przebywał – a więc przede wszystkim Śląskiem (irytujące jest nadmierne epatowanie czytelnika gwarą śląską!) i Podhalem.

 

<--- Henryk Mikołaj Górecki przed Atmą, w drodze na zebranie założycielskie Towarzystwa Muzycznego im. K. Szymanowskiego, 1 X 1977. Kadr z filmu J. Mentla i T. Kopla "Harnsiowa nuta", fot. N. Boronowski

 

Te ostatnie koneksje opisane są szczegółowo i ciekawie, co na pewno dla zakopiańczyków i ich sąsiadów będzie ważne, jako że to właśnie Henryk Mikołaj Górecki jest jedynym z prezentowanej tu trójki muzyków, który z Podhalem związał się nie tylko duchowo i artystycznie, ale także materialnie, lokując się najpierw wakacyjnie w Zakopanem, potem w Chochołowie, a wreszcie, pod koniec życia wręcz mieszkając w sporym domu w Zębie, na Gubałówce. I to właśnie Górecki został honorowym obywatelem Zakopanego i Gminy Tatrzańskiej – w 1994 r., czyli jeszcze przed kupnem domu na terenie gminy. Potem był też honorowym obywatelem Rybnika, Bielska-Białej, Katowic i Ostrowca Świętokrzyskiego – ale Zakopane było pierwsze. Oczywiście, owo honorowe obywatelstwo tatrzańskie nie wynikało z fizycznych związków z Tatrami, ale z twórczości – bo spośród współczesnych kompozytorów to właśnie Górecki był (obok Kilara, a może nawet przed nim) najbardziej związany artystycznie z góralszczyzną i Zakopanem. Tylko wspomnę tutaj, że był członkiem-założycielem Towarzystwa Muzycznego im. K. Szymanowskiego (szczegółów nie podaję –precyzyjnie opisała to autorka w swojej monografii), Muzeum Szymanowskiego współpracowało z katowicką uczelnią w czasie, gdy był jej rektorem, długo wchodził w skład władz Towarzystwa, ba – i on sam, i jego córka wielokrotnie w Atmie występowali, zawsze budząc entuzjazm publiczności. Grał tam na fortepianie i ogromnie ciekawie i ekspresyjnie opowiadał, o muzyce i o sobie.

<--- Henryk Mikołaj Górecki w zakopiańskim BWA, 10 marca 1986

Nie lubiłem go od pierwszego wejrzenia i, jak sądzę, od pierwszego wejrzenia ta niechęć była wzajemna. Nie miejsce tu i nie pora na wiwisekcję tego uczucia – tych negatywnych zresztą i tak mamy dookoła w nadmiarze. Piszę o tym tylko dlatego, że z tym większym zainteresowaniem przeczytałem biografię Henryka Mikołaja Góreckiego, mimo zniechęcającego podtytułu: Geniusz i upór. Ale doszedłem do wniosku, że widać autorka lubiła obcować z geniuszami, czemu zresztą się dziwić trudno, choć ostatnio się ich jakby namnożyło i łatwiej jest być uznanym za geniusza niż za dobrego człowieka. Na szczęście, w przypadku tych trojga bohaterów biografii (poniekąd) atmowskich określenie to pasuje jak ulał.

Mogą Państwo odnieść wrażenie, że oto autor recenzji podpina się pod treść narracji o bohaterach recenzowanych książek i pisze o sobie, w myśl zasady: konie kują – żaba nogę podstawia. Coś w tym jest… Ale któż z nas nie lubi świecić, choćby światłem odbitym? Na usprawiedliwienie mam fakt, że autorki wymienionych książek piszą też ociupinkę o mnie i moimi wcześniejszymi publikacjami się wspierają, więc czułem się uprawniony do tej przydługiej glosy. Wszystkie trzy książki pięknie wydane. Wszystkie trzy polecam!

 

---------------------------

K. Marczak, Kaja. Biografia Kai Danczowskiej, Universitas, Kraków 2020, 438 stron.

M. Wilczek-Krupa, Kilar. Geniusz o dwóch twarzach, Znak, Kraków 2015, 416 stron.

M. Wilczek-Krupa, Górecki. Geniusz i upór, Znak, Kraków 2018, 416 stron.