Maciej Pinkwart

Krewniacy biedronek

 

Chyba żadna inna książka w ostatnim czasie nie zirytowała mnie tak bardzo, jak dzieło o bestsellerowym tytule Tajemnica czasu. Natychmiast, oczywiście, pojawia się skojarzenie z Krótką historia czasu, zwłaszcza że polski wydawca zaopatrzył tom w cytat z pisma „The Sunday Times”: Poznaj nowego Stephena Hawkinga… Na okładce reklam i cytatów z pochwalnych opinii jest tyle, że już to właściwie powinno zniechęcać do lektury, ale jest też zdjęcie i życiorys autora, oba bardzo zachęcające: Carlo Rovelli urodził się w 1953 r. w Weronie, wygląda jak ojciec Romea Monteki, jest obywatelem USA, mieszka we Francji, a dokładniej – w Prowansji. Studiował fizykę w Bolonii, doktoryzował się w Padwie, potem jeszcze dokształcał się w Rzymie i Trieście, wreszcie wyjechał do Stanów, gdzie dokończył nauki w Yale i podjął pracę na uniwersytecie w Pittsburghu. Teraz jest jednym z największych specjalistów w dziedzinie fizyki cząstek elementarnych na uniwersytecie Aix-Marseille, gościnnie wykładając też na wydziale historii i filozofii nauki w Pittsburghu. Dodam, że w latach 70., zaangażowany w studenckie ruchy polityczne (m.in. był dziennikarzem w dadaistycznym i wolnościowym Radia Alice) był na krótko aresztowany, drugi raz zaliczył odsiadkę za uchylanie się od służby wojskowej… Słowem – John Lennon fizyki teoretycznej. Już go polubiliście? Ja też.

Ale lektura Tajemnicy czasu przypomina przedzieranie się lekkim czółnem przez gęsto zarośniętą dżunglę, gdzie by skorzystać z wygodnej drogi rzecznej trzeba przez pół dnia przerąbywać się przez gąszcz maczetą. Rovelli z wdziękiem i dość kunsztownie wiąże piękne zdania, które czyta się z łatwością, po czym stwierdza się, że zrozumieliśmy je tylko gramatycznie, bo autor konstruuje je używając mnóstwa niezdefiniowanych wcześniej pojęć. Jest uważany za wspaniałego popularyzatora nauki, ale ta popularyzacja zapewne obejmuje studentów powyżej trzeciego roku fizyki w Cambridge. Owszem, niewiele jest w treści odstraszających czytelników równań matematycznych, jako że sporo takich rodzynków Rovelli przeniósł do przypisów, które umieszczone są na końcu książki i podane drobnym, szarym drukiem, co skutecznie mnie zniechęciło do przedzierania się przez nie – po prostu uwierzyłem na słowo, że autor wie, o czym mówi. Ale napisane to jest genialnie i – proszę mi uwierzyć – czyta się z przyjemnością. No, a że trochę to trwa, bo do wielu spraw trzeba wracać, a niektóre sprawdzać w encyklopediach? Cóż, nie tylko w dziedzinie fizyki przyjemność tym jest większa, im dłużej trwa…

Czas Plancka jest mały, o wiele mniejszy, niż mógłby zmierzyć jakikolwiek współcześnie istniejący zegar. Jest tak niezmiernie mały, że nie powinniśmy być zaskoczeni, odkrywając, że „tam w głębi”, w tak maleńkiej skali, pojęcie czasu przestaje się stosować. Czemuż by miało? Nic nie stosuje się zawsze i wszędzie. Prędzej czy później zawsze natrafimy na coś nowego.

Oczywiście, każdy zna wypowiedź, przypisywaną Einsteinowi: czas nie istnieje, są tylko zegary. Ale pojęcie czasu nie tylko istnieje, ale jest niezwykle użyteczne. Jednak od zarania dziejów nauki czas uwierał uczonych, a niekiedy także laików: no, bo czymże on jest? Ani go zważyć, ani zmierzyć, ani wykorzystać nie można, właściwie służy tylko do ubarwiania wypowiedzi: czas to pieniądz, nie mam czasu, przyszedł jego czas, czas na obiad… Arystoteles uważał, że czas obiektywny nie istnieje, że pojawia się tylko wtedy, gdy trzeba zmierzyć jakieś zachodzące w przestrzeni zmiany. Po wiekach Isaac Newton ogłosił, że czas jest niezależny, biegnie bez względu na to czego dotyczy i jak byśmy go nie mierzyli. Oba poglądy jednak nie brały pod uwagę faktu, że coś takiego jak czas praktycznie nie istnieje. Zwłaszcza czas niezależny, wspólny dla całego wszechświata.

Od czasów Einsteina wiemy o zależnościach między upływem czasu a masą i prędkością. Rovelli szokuje prostym stwierdzeniem, popartym dowodami eksperymentalnymi: czas biegnie szybciej w górach niż nad morzem, co można zmierzyć precyzyjnym, nie koniecznie laboratoryjnym zegarkiem. Te ostatnie stwierdzają różnicę w przebiegu czasu nawet między stołem a podłogą… Wiemy też, i też potwierdziły to eksperymenty, że poruszanie się z wielką prędkością spowalnia upływ czasu: pamiętamy teoretyczny Einsteinowski paradoks bliźniaków, z których jeden poleciał w kosmos z prędkością podświetlną, a drugi został na Ziemi, a po powrocie ten pierwszy nie zestarzał się prawie wcale, a ten drugi zgrzybiał całkowicie. Nie poruszamy się jeszcze z takimi prędkościami, ale już to czego doznają astronauci – na przykład personel Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, poruszającej się względem Ziemi z prędkością blisko 8 km/sek., pozwala stwierdzić różnice w przebiegu czasu w pojeździe i na planecie. Na razie są to ułamki sekund, ale te już potrafimy zmierzyć. Jakoś Rovelli nie odnosi się do faktu, że czas biegnie dla staruchów końskim galopem, a dla dzieci - pełznie żółwiem...

No dobrze, ale co właściwie mierzą nasze zegarki, jeśli czasu jako takiego nie ma? Różne rzeczy: prędkość obrotów Ziemi wokół Słońca, szybkość spadania ziarenek piasku lub kropel wody, sposób rozwijania się ściśniętej uprzednio sprężyny, drgania kryształu kwarcu, szybkość połowicznego rozpadu izotopów radioaktywnych… Jest jeszcze nasz zegar biologiczny: on mierzy szybkość obumierania naszych komórek, psucie się synaps, skracanie telomerów, osłabienie układu immunologicznego, czarne dziury w pamięci… Te tak różne rzeczy potocznie nazywamy czasem.

Mówimy, że czas biegnie, upływa, mija. Uważamy, że stanowi to płynne kontinuum: teraźniejszość bezustannie przechodzi w przeszłość, przyszłość staje się teraźniejszością. Przeszłość w zasadzie już nie istnieje, bo minęła i nie da się z nią nic już zrobić, przyszłość jest niewiadomą, rozwiązywaną tylko z pewnym przybliżeniem, tym bardziej zawodnym, im sięga dalej. Teraźniejszości doświadczamy, tu i teraz. Na pewno? Jeśli jesteś astronomem, spędzasz noc przy teleskopie i nagle widzisz ogromny rozbłysk w Mgławicy Andromedy, to nie wybiegniesz do ludzi w szlafroku, krzycząc: „Eureka, właśnie nastąpił wybuch Supernowej!”. Nie zrobisz tego, bo wiesz, że Mgławica Andromedy znajduje się w odległości 2,5 miliona lat świetlnych od Ziemi, a więc to co właśnie teraz widzisz, zdarzyło się 2,5 miliona lat temu. Trochę stary news… Zresztą Bóg wie, czy ta cała galaktyka tam jeszcze w ogóle jest. Czyli nasze „teraz” na Andromedzie jest już odległą przeszłością. Ba, nawet gdy oglądasz jakąś efektowną protuberancję w koronie słonecznej, wiesz, że tak naprawdę pojawiła się nie teraz, tylko 8 minut temu – bo tyle czasu potrzebuje światło, żeby od Słońca dotrzeć do nas… Nawet gdy dzwonisz do przyjaciela w Stanach, słyszysz jego słowa po upływie kilku milisekund od momentu, gdy je wypowiedział.

A zatem rozróżnienie przeszłości i teraźniejszości jest pozorne i nieostre. Dokładniej: teraźniejszości bezwzględnej nie ma, a my żyjemy w kontinuum między przyszłością a przeszłością. Dobrze rozumieją to niektóre ludy orientalne, których języki (np. egipski) nie rozróżniają czasów gramatycznych: wszystko zależy od kontekstu wypowiedzi. W przypadku fizyki makroskopowej tym kontekstem jest masa, przestrzeń i prędkość. W mikroskali jest i gorzej, i lepiej: mechanika kwantowa zakłada, że zarówno miejsce pobytu cząstki, jak i jej masa, wymieniająca się nieustannie z jej energią nie dadzą się ściśle określić, są probabilistyczne. W dodatku w obydwu światach wszelkie pomiary nie mają charakteru obiektywnego, zawsze dokonywane są względem czegoś. Dziecko biegnie korytarzem pociągu z prędkością kilku metrów na sekundę. Ale pociąg jedzie z prędkością 100 km na godzinę. Z jaką prędkością porusza się dziecko? Trzeba uściślić: względem pociągu, czy względem mijanego peronu? Matka każe mu stanąć. Dziecko staje, ale pociąg dalej jedzie. Dziecko stoi z prędkością 100 km/h. Bzdura? Nie, względność… A jak wygląda upływ czasu, przestrzeń i ruch podczas ataków schizofrenii? Albo po zażyciu LSD? Po dwóch jointach? W dodatku taki wariujący czas każdy z nas nosi w sobie: wystarczy przyjrzeć się, jak traktują czas nasze sny: zajmująca, pełnokrwista opowieść, którą śnimy, niebywale rozciąga się w czasie i przestrzeni (choć zazwyczaj ogranicza się do jednego, często długiego dnia), po czym budzimy się i stwierdzamy, że w realu zdrzemnęliśmy się na fotelu na niecały kwadrans...

Podświadomie jednak czujemy, że coś z tym czasem jest nie w porządku: nie wiemy czym jest, ale poddajemy się jego przemożnemu działaniu, choć niekiedy negujemy jego istnienie. Rovelli sugeruje – za Hansem Reichenbachem – że w celu ucieczki od lęgnącego się w nas niepokoju wyobraziliśmy sobie istnienie „wieczności”, osobliwego świata poza czasem, który miałby być zamieszkały przez bogów, Boga lub dusze nieśmiertelne.

Niełatwa książka, momentami denerwująca – także i tym, że ściera w pył nasze stereotypy, ucząc nas niejako podwójnego życia: tego, które widzimy gołym okiem i nazywamy potocznymi słowami (ale dłuży mi się czas bez ciebie!) i tego, co dzieje się naprawdę, pod dywanem codziennych przyzwyczajeń (czekam, a ty idziesz, więc dla ciebie czas biegnie wolniej…). Ale wszystko Carlowi wybaczam po lekturze ostatniego rozdziału, zatytułowanego Siostra snu. Tak wg autora Jan Sebastian Bach w kantacie BWV 56 (w książce głupi błąd: BMV, a przecież to akronim od Bach Werke Verzeichnis, katalog dzieł Bacha) nazywa śmierć. Ja mam jakiś inny przekład: w piątej części kantaty autor tekstu Christoph Birkmann każe basowi śpiewać: Komm, o Tod, du Schlafes Bruder – przyjdź, o śmierci, bracie snu. No rzeczywiście, po polsku brzmi głupio, bo polska śmierć jest rodzaju żeńskiego, zaś niemiecki Tod – męskiego. Nieważne. Urzeka mnie język tego rozdziału i płynący zeń optymizm, nawołujący do pogodzenia się z nieuchronnością śmierci. Ale i do zaakceptowania siebie takich, jakimi jesteśmy, z wszystkimi ograniczeniami jakie narzuciła nam ewolucja i wciąż niewielka wiedza, jaką dysponujemy:

Jesteśmy wytworami długiego procesu selekcji struktur chemicznych, biologicznych i kulturowych, które długo oddziaływały ze sobą na różnych poziomach, żeby nadać kształt dziwnemu procesowi, którym teraz jesteśmy – i o którym w sumie niewiele wiemy, gdy zastanawiamy się nad sobą i patrzymy w lustro. Jesteśmy bardziej złożeni, niż potrafimy to objąć dzięki własnym zdolnościom umysłowym. Rozrost płatów czołowych u ludzi jest znaczny i doprowadził nas na Księżyc, pozwolił odkryć czarne dziury i zrozumieć, że jesteśmy krewniakami biedronek. Wciąż jednak to za mało, żebyśmy byli w stanie objaśnić sobie siebie.

Warunkiem pogodzenia się ze śmiercią jest w miarę pełne życie: umiejętne korzystanie z dni pracy i odpoczynku, kosztowania słodkiego smaku sukcesów i gorzkiego napoju porażek, podziwiania odblasku księżyca na morzu i strachu przed porywistym wiatrem w górach, upajania się smakiem pocałunków istot, które się kocha i godzenia się z losem, nawet kiedy nie jest sprzyjający. Świat – mimo iż go prawie nie znamy – ma w sobie tyle uroków, czarów i niespodzianek, że warto żyć tyle, by móc ich doświadczać. Także by dziwić się przy poznawaniu jego tajemnic.

I choć czas w zasadzie nie istnieje, warto na to zdziwienie poświęcić trochę czasu…

-------------------------------

Carlo Rovelli, Tajemnica czasu, tłumaczenie z angielskiego Jeremi K. Ochab, Wydawnictwo JK, Łódź 2019, 208 stron.