Maciej
Pinkwart
Książka dla ministra
Na fali edytorskiego wzmożenia, jakie nastąpiło po przyznaniu Oldze Tokarczuk
literackiego Nobla krakowskie Wydawnictwo Literackie wznowiło wydaną w 2018 r.
(a za ten rok przyznana została ta nagroda) niewielką książeczkę Noblistki,
zawierającą dwa opowiadania: Profesor Andrews w Warszawie i Wyspa.
Obydwa są dość krótkie, nie zawierają zbyt wielu trudnych wyrazów i tylko ktoś o
wybitnie dobrym wzroku mógłby dopatrzyć się w nich akcentów antypatriotycznych.
Choć zapewne czujne oko pana ministra może wychwycić to i owo, z czym znajdujące
się po prawej stronie polskie serce pana ministra się nie zgodzi. W pierwszym z
opowiadań (pierwodruk w książce Gra na wielu bębenkach, 2001) brytyjski
profesor psychologii Andrews przylatuje do Warszawy (może pan minister go znał,
bo pracując jako prawdziwy antykomunista na wydziale socjologii na Uniwersytecie
od końca lat 70. miał pan może okazję rozmawiać z uczonymi z Zachodu?), gdzie ma
mieć wykład na Uniwersytecie, a potem kilka spotkań, związanych z jego
działalnością naukową. Jest w Polsce pierwszy raz, wszystko go trochę dziwi, ale
nic specjalnie nie zaskakuje. Dzień wcześniej śniła mu się wielka wrona, z którą
bawił się jak z pieskiem. W rzeczy samej, część lewackiego Zachodu usiłowała
uważać komunistyczne władze za oswojone już przez nich zwierzątka… Ląduje na
Okęciu, ginie mu część bagażu, który zapewne kradną komuniści, jedzie z
oczekującą nań przedstawicielką organizatorów i jej narzeczonym na kolację, po
czym młodzi ludzie odwożą go, mocno upojonego polską wódką i… borscem do
kawalerki na jednym z osiedli, gdzie ma mieszkać podczas pobytu w Polsce.
Wiadomo, w hotelach kwaterują ubecy i ZOMO, którzy zaraz zaatakują prawdziwych
patriotów polskich. Bo jest sobota, 12 grudnia 1981 r. Nazajutrz profesor budzi
się na kacu dopiero o 11-tej, telefon nie działa, pilotka nie przyjeżdża, żeby
go zawieźć na uniwersytet, walizka z materiałami konferencyjnymi się nie
odnalazła, zresztą tego nie wiadomo na pewno, bo nie ma jak się dowiedzieć, a po
wyjrzeniu przez okno z ostatniego piętra wieżowca Andrews dostrzega stojący
przed domem czołg.
Wychodzi z domu, winda na szczęście działa, ale nikt nie mówi po angielsku –
szkoda, że pana ministra nie było wtedy w okolicy, bo by pan niewątpliwie
profesorowi pomógł - w sklepie jest tylko biały płyn, który jednak okazuje się
nie być wódką, tylko octem, przy koksownikach grzeją się żołnierze, a ludzie
udają, że nie widzą wozów opancerzonych, tylko stoją w kolejkach po karpie i
zielone drzewka. Niestety, niezbyt patriotyczna autorka nie pisze nic o
działalności prawdziwej opozycji z panem ministrem i pana przyjaciółmi na czele,
no bo wszyscy państwo byli już wtedy internowani, albo czekali w swoich willach
na Żoliborzu na komunistycznych siepaczy, którzy złośliwie nie przychodzili –
więc Andrews widzi tylko smutny szary tłum, zmarzniętych żołnierzy, żywe i
martwe karpie, a także bożonarodzeniowe drzewka, którym brytyjski anglikanin
nawet nie umie oddawać należytej czci. A przecież tacy działacze opozycji jak
pan minister nie dali się złamać, a nawet na złość komunie bronili w latach 70.
i 80. swoje doktoraty!
Niewątpliwie, mamy tu krytykę stanu wojennego, którą pan minister z pewnością
odbiera pozytywnie, ale z drugiej strony wizerunek prawdziwych Polaków-katolików
(karp, choinka, barszcz, pierogi), nawet za komuny, powinien być trochę
sympatyczniejszy, nie ma tu nic o czołowej roli kościoła w walce z WRON-ą, więc
nie wiemy, czy zechce pan doczytać opowiadanie do końca.
Z pewną taką nieśmiałością więc spróbujemy panu ministrowi zarekomendować drugą
część książki. Wyspa to także okres wojny, ale tej poprzedniej – drugiej
światowej. Bohaterem – no nie wiem, czy to na pewno jest właściwe słowo –
opowiadania jest człowiek relacjonujący swoje dzieje autorce, więc zapewne
obywatel Polski, i to taki właściwy, który spędził wojnę na Zachodzie. Ale czy
to na pewno Polak, jaki dziś mógłby zasiąść we władzach na przykład ministerstwa
kultury? Albo w Sejmie, obok posłów Konfederacji? Wojna jeszcze trwa, nasz –
przepraszam za to słowo – uchodźca z przyjacielem, no wiemy co to dziś znaczy
(przyjaciel ma na imię Jakub, więcej nie napiszę, rozumiemy się przecież…), w
1944 r. wsiadł w Grecji na statek, który miał ich zawieźć do Palestyny. Ale tu
już zaczynają się problemy z oceną jego postępowania, bo przecież armii generała
Andersa już w Palestynie nie było, w lutym 1944 zdobywała Monte Cassino, więc
nasz bohater (?) powinien iść po czerwonych makach i ginąć, zamiast jechać do
Ziemi Obiecanej i tam garować wśród pięknych krajobrazów i wspomagać tworzące
się państwo Izrael. Jednak nad jego losami czuwa jakaś wyższa siła: statek
płynący do Palestyny zostaje nocą storpedowany, pewno przez Niemców, a relator
opowiadania ratuje się wzorem Robinsona Cruzoe i Toma Hanksa samotnie, bez
partnera dopływając na desce do bezludnej wyspy. Pewnego dnia do wyspy dobija
łódź, która wydaje się pusta…
Proszę się nie obawiać, panie ministrze, rzecz kończy się happy-endem, w dodatku
następuje coś w rodzaju apologii rodziny, rodzina jest najważniejsza, choć – i
tu mamy pewne wątpliwości – zapewne pana przełożeni nie oceniliby tej rodziny za
normalną, jak Pan Bóg przykazał, choć interwencja boska jest w tej sprawie
ewidentna. Ale to już sobie panowie z Nim uzgodnicie, arcybiskup Jędraszewski
niewątpliwie może być tłumaczem.
Stanowczo zachęcamy. Może nawet pan, jako socjolog, napisze naukową recenzję
tego dzieła? Będzie to niewątpliwie fascynująca lektura, może nawet równie
ciekawa, co książka Olgi Tokarczuk. Przeczytanie obu tych tekstów – być może
podzieli pan ten trud z ministrem oświaty – przez władze wydaje się o tyle
ważne, że obie stanowią lektury licealne. Gdyby w księgarniach książki nie było
– w ostateczności można skorzystać z bryków na portalach szkolnych.
---------------------------
Olga Tokarczuk, Profesor Andrews w Warszawie. Wyspa, Wydawnictwo
Literackie, Kraków 2019, 76 stron.